„Chciałam pomagać ludziom. Straciłam cały rodzinny majątek”
*Publikujemy list czytelniczki nadesłany do redakcji Damosfery. Imię i nazwisko bohaterki znane redakcji Damosfery.
Pochodzę z rodziny, która z jednej strony była wspierająca i dużo dająca, ale z drugiej strony ciągle słyszałam, że za wszystko, co dostałam w życiu muszę być wdzięczna (jasna sprawa) i ciągle się odwdzięczać. Niejako spłacać dług, który zaciągnęłam zupełnie nieświadomie, bo jako dziecko. Czyli jaki ja miałam wpływ na działania rodziców? Żadnego! A jednak rodzice uważali, że wszystkim trzeba pomagać. To pomaganie weszło mi w krew tak głęboko, że było niczym oddychanie – nie zastanawiałam się nad tym, tylko biegałam jak z wywieszonym ozorem i pomagałam.
Niestety to chorobliwe pomaganie nie odbywało się tylko na gruncie prywatnym, ale również zawodowym.
Założyłam z koleżankami spółkę. Spółka prowadziła sklep z ciuchami, choć prowadziłyśmy wiele działań, nie ograniczając się do sklepu. Pomysł w samym założeniu był super, tylko trzeba pracować. Szczególnie na początku biznesu pracy trzeba włożyć więcej.
Ja miałam jeszcze inny biznes, więc w tym modowym udzielałam się mniej osobiście, ale za to byłam inwestorem. Ciągle do niego trzeba było dokładać, bo ciągle kołderka była za krótka.
Ufałam moim wspólniczkom, jednak stare polskie powiedzenia: „kota nie ma, myszy harcują”, czy „pańskie oko konia tuczy” mają w sobie wiele prawdy i nie powstały w przypływie obłędu bredzącego w malignie szamana. Znałam je, ale w tamtym czasie nie brałam ich do siebie i sytuacji, w jakiej tkwiłam.
Podsypywałam więc kolejne kwoty do sklepu, by się mógł należycie rozwijać i ufałam moim wspólniczkom, że już jesteśmy w ogródku, już witamy się z gąską… eh, i zawsze coś się zdarzało, że powitanie gąski nie następowało.
Potem, w tym naszym sklepie, który nie był takim zwykłym sklepem, to bardziej był salon, prowadzony był w mieszkaniu w kamienicy, jedna ze wspólniczek zamieszkała, bo nie miała gdzie mieszkać. I tak mieszkała w nim przez dwa lata. Było jej wygodnie. Nie płaciła za nic, ciągle zasłaniając się brakiem kasy.
A ja, ta głupia, płaciłam, utrzymywałam. Ciągle mi się wydawało, że mam jakąś misję do spełnienia i że muszę pomagać. Niestety, wszystko ma swoją cenę. Pomaganie również. W końcu trzeba było podjąć decyzję o zamknięciu sklepu. Dopiero wtedy, dzięki ludziom, otworzyłam oczy i zrozumiałam, z jakimi nierobami dane mi było prowadzić spółkę. Ale mleko się rozlało i trzeba było z pokorą wziąć na siebie skutki działań. Tym pomaganiem doprowadziłam do utraty rodzinnego majątku. Jakże byłam naiwna, myśląc, że moje wspólniczki poczują się współodpowiedzialne i będą partycypować w spłacie długów. Od jednej z nich (tej, która mieszkała w salonie) usłyszałam, że nikt mnie nie prosił o to, że sama chciałam, to pomagałam.
Poszłam na terapię, bo nie mogłam pogodzić się z takim traktowaniem. Jednak mój terapeuta uświadomił mi, że owszem, te wspólniczki były podłe i nieuczciwe, ale ja sama wychodziłam przed szereg i biegłam pomagać. Tak naprawdę obcym ludziom.
Dziś jestem już inna. Odbudowałam siebie i swoją siłę. Wiem, że można pomagać, ale mądrzej niż ja to robiłam wcześniej. Nie wychodzę przed szereg, nie pcham się pierwsza z pomocą. Czekam, jak ktoś poprosi, a jak już ktoś poprosi, to dziesięć razy się zastanawiam, czy pomóc, czy nie skrzywdzę tym samej siebie.
Odbudowałam swój majątek – dzięki ciężkiej pracy i rozsądnemu gospodarowaniu. Otaczam się ludźmi, którzy są mądrzy, uczciwi i pracowici, którzy nie są kleszczami żerującymi na innych.
Była to trudna droga, wyboista, wiodąca ostro pod górę, by następnie przejść w pionową ścianę, z której spadałam w dół. Teraz wiem, że ze wszystkiego da się wyjść, tylko trzeba uwierzyć w swoją moc i siłę
Chcesz się podzielić swoją historią? Napisz do nas: damosfera@damosfera.com