Łódź

Historia wstrząsnęła Polską. „Chcieli z mojej 10-letniej córki zrobić prostytutkę”

  • 12 kwietnia, 2023
  • 45 min read
Historia wstrząsnęła Polską. „Chcieli z mojej 10-letniej córki zrobić prostytutkę”


1.

Łódź w latach dziewięćdziesiątych nie była szczególnie przyjaznym miejscem do życia. Koniec komunizmu oznaczał upadek kolejnych fabryk i dającego ogromne zatrudnienie przemysłu włókienniczego. Zaczęło obowiązywać prawo rodem z Dzikiego Zachodu. Nieliczni radzili sobie doskonale, za to wielu nie odnajdowało się wcale.

Minęło kilka lat wolnej Polski, a w Łodzi – wówczas drugim co do wielkości mieście w kraju – bezrobocie sięgało trzydziestu procent.

Panowała bieda, widoczna gołym okiem. W tych realiach rozegrała się jedna z największych afer w ciągu ostatnich trzydziestu lat – afera łowców skór, w którą byli zamieszani pracownicy szpitali, karetek i łódzkich firm pogrzebowych.

2.

Mechanizm tej afery od początku był banalnie prosty.

Ktoś wzywa pogotowie. Karetka jedzie na miejsce. Jeśli uda się człowieka uratować – to dobrze. Jeśli nie, nic straconego. Bo trupa w latach dziewięćdziesiątych można było przehandlować.

Ekipy karetek dogadywały się z firmami pogrzebowymi, że w przypadku zgonu będą polecać rodzinom zmarłych usługi konkretnego zakładu. Cierpiące rodziny odbierały to jako formę bezinteresownej pomocy. Firmy zarabiały, bo organizowały pogrzeby, a lekarz i pielęgniarze w zamian za przysługę otrzymywali bombonierkę i butelkę dobrego alkoholu. Każda ze stron wychodziła z takiego układu względnie zadowolona.

I tak to właśnie wtedy wyglądało. Na początku lat dziewięćdziesiątych zawiązał się nieformalny układ pomiędzy pracownikami karetek a właścicielami zakładów pogrzebowych. Przedmiotem umowy były informacje o zgonach pacjentów. Zapłatę stanowiły alkohol i bombonierki.

A potem, 23 stycznia 2002 r., na łamach „Gazety Wyborczej” ukazał się artykuł dziennikarzy śledczych Tomasza Patory i Marcina Stelmasiaka, który rzucił na ten układ zupełnie nowe światło. Okazało się, że pudełka czekoladek zastąpiła żywa gotówka. A żeby ją zdobyć, pracownicy karetek byli w stanie zabijać swoich własnych pacjentów.

„Gazeta Wyborcza” pisała:

W łódzkim pogotowiu od ponad dziesięciu lat handluje się zwłokami zmarłych pacjentów. Kto sprzedaje? Niektórzy lekarze, sanitariusze, kierowcy karetek i dyspozytorzy. Kto kupuje? Zakłady pogrzebowe. Ciało zmarłego w pogotowiu nazywa się skórą. Za jedną skórę płaci się dziś 1200–1800 zł. Czy żeby zdobyć skórę, można zabić pacjenta?

Dziennikarze „Wyborczej” udowodnili, że handel skórami stał się starannie zaplanowanym, masowym procederem, który z biegiem czasu przyjmował coraz bardziej patologiczny charakter. Firmy dogadywały się z ekipami karetek na konkretną liczbę zgonów w miesiącu. Gdy ludzie sami z siebie nie umierali „wystarczająco” często, lekarze i sanitariusze im w tym pomagali. Zamieniali się w prawdziwych aniołów śmierci. Najpierw celowo opóźniali swoje przyjazdy do pacjentów – tak by ci zdążyli umrzeć, zanim zjawi się pomoc. Jednak to nie zawsze okazywało się skuteczne. Dlatego sięgnięto po jeszcze bardziej radykalne metody. Ekipy karetek zabijały ludzi własnymi rękoma, podając im Pavulon lek stosowany do zwiotczania mięśni, użyteczny w czasie operacji, ale zabójczy, jeśli podaje się go w innych okolicznościach.

Na papierze wyglądało to tak: gdy pod koniec miesiąca ekipa danej karetki miała na koncie „tylko” osiemnaście skór – a z firmą pogrzebową była dogadana na co najmniej dwadzieścia – dwóch pacjentów po cichu skazywano na śmierć. W karetce pacjenci dostawali Pavulon i stawali się „skórami”. Zabijano ich w drodze do szpitala. Później stwierdzano zgon, a rodzinom polecano odpowiedni zakład pogrzebowy.

Łódź, 2002

Adam Słowikowski/Reporter / East News


Łódź, 2002

Gdy o tym okrutnym procederze było już głośno, zdarzało się, że rodziny proponowały sanitariuszom łapówki, prosząc, by ich bliskich otoczyć opieką, a nie zabijać. W licznych wywiadach dziennikarz Tomasz Patora wspominał, że w łódzkich szpitalach w latach dziewięćdziesiątych rzadko mówiło się o tym, czy udało się jakiegoś pacjenta uratować.

Częściej padało pytanie: „Ile wziąłeś za skórę?”. Za jedną firmy pogrzebowe płaciły medykom mniej niż dwa tysiące złotych – do podziału. Tyle kosztowało życie w ogarniętej beznadzieją Łodzi w pierwszej dekadzie kapitalizmu.

Tekst stanowi fragment książki Mateusza Baczyńskiego i Janusza Schwertnera — „Zwierzak. Spowiedź policyjnego przykrywkowca”. Po raz pierwszy opublikowaliśmy go w 2021 r.

Okładka książki "Zwierzak. Spowiedź policyjnego przykrywkowca"

Onet


Okładka książki „Zwierzak. Spowiedź policyjnego przykrywkowca”

3.

Niektórzy twierdzą, że afera łowców skór nigdy nie ujrzałaby światła dziennego, gdyby nie jedna postać: Witold Skrzydlewski. Człowiek, który w Łodzi niemal w pojedynkę zmonopolizował rynek usług pogrzebowych. Szef największego zakładu, absolutny potentat. Przez jednych nazywany sprawnym biznesmenem, a przez innych bohaterem polskiej wersji Ojca chrzestnego.

Czy rzeczywiście dzięki Skrzydlewskiemu poznaliśmy prawdę? Faktem jest, że na początku pierwszej dekady XXI wieku spotkał się z dziennikarzami „Wyborczej” i opowiedział im o handlu informacjami w sprawie zgonów pacjentów. Jego wypowiedzi znalazły się też w samym artykule. Skrzydlewski tłumaczył, że początkowo sam płacił pogotowiu za skóry, ale miał się wycofać, gdy w grę zaczęły wchodzić „bardzo duże kwoty”. Wtedy miał uznać cały proceder za zbyt niebezpieczny. Czy dopadły go wyrzuty sumienia? Trudno powiedzieć. Już po publikacji artykułu nagle zaczął zaprzeczać, by kiedykolwiek brał udział w handlu skórami. Dziennikarze różnych mediów, którzy przez lata badali tę aferę, do dziś mają w tej kwestii różne zdania.

Jego udział w aferze sugerował też poświęcony tej sprawie słynny film BBC Nekrobiznes. Skrzydlewskiemu nigdy nie postawiono jednak żadnych zarzutów. Są w Łodzi tacy, którzy uważają, że takim ludziom, jak on – a Skrzydlewski już wtedy był nie tylko bogaty, ale także mocno usytuowany politycznie – nigdy nie dzieje się krzywda.

4.

Sam Witold Skrzydlewski, po dziś dzień król nekrobiznesu w Łodzi, od dwudziestu lat forsuje teorię, że o aferze łowców skór zgodził się opowiedzieć mediom wówczas, gdy sprawy przekroczyły cienką granicę – czyli wtedy, gdy nagminnie zaczęto uśmiercać ludzi w karetkach. I gdy środowisko firm pogrzebowych przypominało już bardziej mafię.

Do takich przemyśleń miał dojść pod wpływem jednego dramatycznego zdarzenia. W 2001 r. jego dawny znajomy Jacek Tomalski, ówczesny szef łódzkiego Stowarzyszenia Przedsiębiorców Pogrzebowych, zaplanował zamach na jego życie. Skrzydlewski, dowiedziawszy się o tym, uznał, że nadeszła pora, by oczyścić środowisko ze wszystkich dotychczasowych brudów.

Taką wersję łatwo łyknęli dziennikarze. Pisano: Tomalski szukał kilera, by pozbyć się monopolizującego rynek konkurenta. I że to widmo śmierci skłoniło Skrzydlewskiego – po tym, gdy Tomalski został schwytany przez policję – do zwierzeń, w tym do ujawnienia afery łowców skór.

Tak pisał o tym „Newsweek”:

W 2001 r. na Skrzydlewskiego zaplanowano zamach. (…) Jacek Tomalski, człowiek z branży, miał wynająć płatnego zabójcę. O wydarzeniach pisano jako o wojnie grabarzy. Skrzydlewski uznał wtedy, że sprawy zaszły za daleko, i postanowił opowiedzieć dziennikarzom, co się dzieje w łódzkich firmach pogrzebowych. W ten sposób światło dzienne ujrzała jedna z najgłośniejszych afer ostatnich lat.

Fakty jednak mają się nieco inaczej. Jacek Tomalski faktycznie planował zamach, ale bezpośrednim biznesowym konkurentem Skrzydlewskiego nie był. Zlikwidować swojego dawnego kolegę chciał dlatego, że śmiertelnie się go bał. Choć król łódzkiego nekrobiznesu aż do dziś jest wypytywany o zdarzenie sprzed dwudziestu lat, o tym wątku nie lubi mówić.

Czemu Witoldowi Skrzydlewskiemu mogło zależeć na przeforsowaniu takiej wersji zdarzeń i przekonywaniu innych, że to pod wpływem planowanego zamachu na swoje życie chciał pomóc przerwać proceder handlu skórami? Być może dlatego, że zdaniem wielu osób w sprawie Jacka Tomalskiego sam miał nieczyste sumienie. Pora wyjaśnić, dlaczego niepozorny szef stowarzyszenia firm pogrzebowych zapragnął zabić branżowego giganta.

I jak mimowolnym bohaterem rozgrywki między Skrzydlewskim a Tomalskim stał się policyjny przykrywkowiec Jurek „Zwierzak”.

5.

Skrzydlewski i Tomalski byli dobrymi kolegami. Poznali się na początku lat dziewięćdziesiątych w Łodzi, w tym smutnym, wstrząśniętym początkami kapitalizmu mieście. Tomalski pracował jako laborant sekcyjny w Wojskowej Akademii Medycznej. Kroił zwłoki. To tam odwiedzał go stawiający pierwsze kroki w biznesie Witold Skrzydlewski.

U Tomalskiego zjawiał się prawie codziennie. Po co ktoś taki, jak on kręcił się wśród trupów? To proste. Pracownicy prosektorium byli prawdziwą skarbnicą wiedzy na temat rynku pogrzebowego. Skrzydlewskiego interesowało wszystko, co mogło przydać się do prowadzenia działalności pogrzebowej. Pytał o zasady współpracy laborantów ze służbą zdrowia. Chciał znać wszystkie szczegóły ich profesji. W jaki sposób zajmują się nieboszczykami, jaką kasę biorą od rodzin za ubieranie czy mycie zwłok. W zamian przywoził pracownikom kiełbaski i drobne smakołyki. Poza tym przy prosektorium działały małe firmy zajmujące się organizacją pogrzebów. Skrzydlewski bacznie przyglądał się ich funkcjonowaniu i wyciągał wnioski dla siebie.

Łódź, 1999

Wiesław M. Zieliński / East News


Łódź, 1999

Z Jackiem Tomalskim szybko złapał wspólny język. Początkowo traktował go jak nauczyciela, później jak dobrego kolegę. Lata dziewięćdziesiąte należały do nich: Skrzydlewski rósł w siłę i z biegiem czasu całkowicie zdominował rynek. Powoli stawał się milionerem, jednym z najbogatszych mieszkańców Łodzi. Ale Tomalski też radził sobie nieźle. Laboranci w tamtym czasie dorabiali do pensji, ubierając zwłoki. Potrafili zarobić w ten sposób więcej niż na normalnym etacie.

Ani jeden, ani drugi nie mieli więc specjalnych powodów do narzekania. Byli czołowymi, znanymi przez wszystkich postaciami w branży. Dzięki trupom w owładniętej bezrobociem Łodzi stali się królami życia.

Włodzimierz Sumera, znajomy Tomalskiego i właściciel jednego z zakładów, opowiadał w „Gazecie Wyborczej”, że Jacek uwielbiał wydawać pieniądze. A że kochał dobrą zabawę, okazji do tego nie brakowało.

– Trwonił pieniądze z równą łatwością, jak zarabiał. Jak się bawił, to goście pili na jego koszt. Na czterdziestych urodzinach Jacka bawili się wszyscy ludzie z branży i pół pogotowia – wspominał.

Ze Skrzydlewskim skonfliktowali się jesienią 1998 r. Wedle słów Tomalskiego biznesmen zaproponował mu współpracę, której mechanizm był bliźniaczo podobny do schematu, na jakim opierała się afera łowców skór.

Jego zdaniem chodziło o to, by Tomalski gromadził i przekazywał dane zmarłych, których ciała trafiały do prosektorium Wojskowej Akademii Medycznej. Zrozpaczonym rodzinom Tomalski – jak sam opowiadał – miał oferować usługi zakładu prowadzonego przez Skrzydlewskiego. To była pierwsza część dealu.

W filmie Nekrobiznes Tomalski wyznał, że Skrzydlewski chciał też wykorzystać jego wpływy w środowisku i wciągnąć go do swojej firmy. Mieli razem pracować nad dominacją na rynku i zastanawiać się, jak skutecznie wyeliminować całą konkurencję.

Ku zaskoczeniu Skrzydlewskiego Tomalski na propozycję nie przystał. Odparł, że „woli jeść chleb z samym smalcem, ale własny”. Być może kilka lat wcześniej zgodziłby się bez chwili zawahania, ale z biegiem czasu działalność branżowego potentata coraz mniej mu się podobała. Zaczął postrzegać go jako biznesmena, który gra nieczysto.

Uważał, że błyskotliwa kariera Skrzydlewskiego jest rezultatem nie tyle wrodzonego talentu, ile odpowiednich znajomości i politycznych koneksji. Skrzydlewski zasiadał wtedy w Radzie Miasta, a branża pogrzebowa aż huczała od plotek na temat dziwnych układów zawiązywanych między nim a miastem. Gdyby dał się wciągnąć we współpracę, miałby przeciwko sobie całe środowisko coraz podejrzliwiej przyglądające się Skrzydlewskiemu.

Poza tym przewidywał, że ten prędzej czy później sam popadnie w poważny konflikt z prawem.

Najwięcej o wpływach Witolda Skrzydlewskiego mówią umowy, jakie zawierał w Łodzi z władzami miasta oraz z przedstawicielami Kościoła katolickiego. Olbrzymie pieniądze przynosił mu monopol w łódzkich urzędach stanu cywilnego.

W każdym z nich jego firma miała swój własny punkt. Z zewnątrz wszystkie przypominały zwyczajne „okienka”, do których można było podejść, by poradzić się w sprawie organizacji pogrzebu. Nieświadomi niczego mieszkańcy już na starcie stawali się więc klientami Skrzydlewskiego.

O sprawie po latach pisały lokalne media. Dziennikarka portalu „Nasze Miasto” obeszła wszystkie urzędy i na własne oczy przekonała się, że stoiska branżowego giganta faktycznie znajdują się w każdej placówce.

Są we wszystkich urzędach stanu cywilnego. W Urzędzie Stanu Cywilnego Łódź-Bałuty stoisko mieści się w poczekalni, tuż przy drzwiach do referatu zgonów. Pracownicę firmy pogrzebowej łatwo wziąć za urzędniczkę. Stanowiska działają na podstawie zarządzeń Zarządu Miasta Łodzi z 1993 i 1998 r. (…) I, co dziwne, umowy są zawarte na czas nieokreślony – relacjonowała zaskoczona.

Skrzydlewski pokonywał konkurencję także dzięki doskonałym relacjom z Kościołem. Z filmu Nekrobiznes dowiadujemy się, że będąc miejskim radnym, przez osiem lat przekazywał na Kościół całą swoją pensję. Była to jednak relacja, na której korzystały obie strony.

Z biegiem czasu jego zakład przeprowadzał coraz większą liczbę pogrzebów katolickich organizowanych w mieście. Pytania o swoje wyjątkowe relacje z duchownymi i kolejne deale z Kościołem kwitował szerokim uśmiechem, stwierdzając, że wyroki boskie są przecież niezbadane.

Warto przeczytać!  Święto kota 17 lutego, najpiękniejsze koty na wystawach w Koluszkach i w Łodzi

Tomalski uważał, że Skrzydlewski przejmuje rynek wskutek działań nie do końca zgodnych z prawem. Podobnie myślała reszta środowiska. Poza tym większość branży zwyczajnie, po ludzku, nie lubiła Skrzydlewskiego. Miała powody – zwykle zachowywał się wyniośle, a na słabszych od siebie patrzył z góry. Jego konkurenci uważali, że traktuje ich jak „chłopków” i że nie liczy się z ich zdaniem. Niechęć do niego rosła z dnia na dzień, a potem przerodziła się w nienawiść.

Sam Skrzydlewski widział to inaczej. Wrogość konkurentów postrzegał w kategoriach zawiści.

– My zaczęliśmy bardzo ekspansywnie wchodzić na rynek, ale z biegiem czasu jakość naszych usług spowodowała, że inne firmy pogrzebowe, oferujące usługi gorszej jakości, nie mogły nam dorównać i zaczęły pozostawać w tyle. Dlatego byłem nielubiany – zeznawał.

W filmie Nekrobiznes podejście do swojej konkurencji, ale także do własnego biznesu Skrzydlewski przedstawiał w charakterystyczny dla siebie sposób. Przywołał pewną anegdotę – on sam jeden tylko wie, czy prawdziwą.

Akurat otwierał nowy zakład. Po kilku dniach dzwoni do niego któryś z pracowników i prosi, by przywiózł trochę białej farby. Skrzydlewski zajeżdża na miejsce i wtedy na ścianie budynku swojego zakładu dostrzega wulgarne napisy. „Skrzydlewski to c**j” – to go nie obraża jakoś szczególnie. „Skrzydlewski to k***a” – to też jeszcze jest w stanie przełknąć.

– Ale w pewnym momencie patrzę i jest też: „Skrzydlewski to stary pedał” – relacjonował podekscytowany. – Oj, tego już było za wiele. Za coś takiego trzeba w mordę walić. Ale nie było kogo. Wszyscy myśleli, że ja to zamaluję, ale nie, ja na przekór postanowiłem tego nie ruszać. I co się stało? Wszyscy zaczęli o tym mówić, aż wycieczki przyjeżdżały. W efekcie zamiast pięciu pogrzebów sprzedaliśmy czternaście – chwalił się Skrzydlewski.

W tej jednej historii zawiera się cała jego biznesowa filozofia, stosunek do życia i do rynkowej konkurencji, którą oczywiście – pewnie słusznie – podejrzewał o tamten wandalski czyn.

Łódź, 2003 r.

Tomasz Stańczak / Agencja Wyborcza.pl


Łódź, 2003 r.

Jednak faktu, że Tomalski nie chciał z nim współpracować, zrozumieć nie mógł. Lubił, gdy sprawy szły po jego myśli, a rzadko kiedy ktoś mu odmawiał. Od tej pory w ich relacjach coś pękło. Minęła chwila, a przyjaźni między nimi nie było.

W połowie lat dziewięćdziesiątych w Łodzi powstało Stowarzyszenie Przedsiębiorców Pogrzebowych, na czele którego stanął Skrzydlewski. Jednak gdy właściciele pozostałych zakładów uznali, że na niejasnych zasadach zmonopolizował rynek, postanowili się go pozbyć. Chcieli, by jego metodom przyjrzały się organy ścigania. Na czele organizacji musieli postawić człowieka zdolnego do tego, by się mu przeciwstawić i prześwietlić jego zawrotną karierę. Za jedynego odważnego w swoim gronie uważali Jacka Tomalskiego.

I tak dokonał się przewrót. Walkę o władzę w stowarzyszeniu – dzięki poparciu całego środowiska – wygrał Tomalski. Skrzydlewski z trudem przyjął to do wiadomości. W krótkim czasie od dawnego kolegi otrzymał dwa mocne ciosy. W stowarzyszeniu nie tylko stracił stanowisko, ale też został z niego całkowicie wyrzucony. A więc doszło do podwójnej zniewagi. Pytany potem w filmie Nekrobiznes o swoje relacje z resztą środowiska pogrzebowego, Skrzydlewski odpowiadał, jak zwykle, bardzo obrazowo. I brutalnie szczerze. Mówił:

– Jestem jak niedźwiedź. Ociężały, tęgi. I ja mogę sobie długo drzemać. Ale gdy się takiego niedźwiedzia przedwcześnie wybudzi z zimowego snu, to on jest bardzo zły.

Jacek Tomalski był tą osobą, która wyrwała go ze snu.

Minie chwila, zanim nowy szef stowarzyszenia uzna swoją zgodę na objęcie władzy za najgorszą decyzję w życiu. Dojdzie do takiego wniosku dopiero wtedy, gdy zda sobie sprawę, że zadarł z niewłaściwym człowiekiem. Choć później popełni jeszcze większe głupstwo – będzie szukał kilera, by Skrzydlewskiego zabić.

6.

Obejmując stery w stowarzyszeniu, Tomalski mógł liczyć na poparcie niemal całego środowiska. Jego przebojowość, znajomość fachu i wsparcie, jakie otrzymywał, to w jego rękach były narzędzia, które realnie zagrażały interesom rynkowego potentata. Siłą rzeczy relacje między nimi stawały się coraz chłodniejsze. Skrzydlewski uważał, że Tomalski nastawia całą branżę przeciwko niemu, niesłusznie zwalając na niego winę za niepowodzenia i słabnącą pozycję rynkowych konkurentów.

Krótko po wyrzuceniu Skrzydlewskiego ze stowarzyszenia Tomalski wraz z pozostałymi członkami zdecydowali o skierowaniu sprawy do Urzędu Antymonopolowego. Pomocy szukali także u prezydenta miasta i wojewody. Tomalski wspominał: „Ja wtedy zostałem momentalnie sprzedany Skrzydlewskiemu, że to wszystko moja zasługa, no bo moje podpisy widniały pod każdym z pism. I od tego momentu zaczęły się moje kłopoty”.

Witold Skrzydlewski w 2003 r.

Adam Słowikowski/Reporter / East News


Witold Skrzydlewski w 2003 r.

Tak wspominał to Skrzydlewski kilka lat później:

– Nie chciałem, ale wyparto mnie z rynku. Stowarzyszenie rozpoczęło wobec mnie kampanię oszczerstw. Prowadzona była w szpitalach. Oni kierowali skargi do urzędów skarbowych, do GIS. Wszędzie. Przeprowadzone kontrole nigdy nie wykazywały żadnych uchybień w mojej działalności.

Tomalski nie mógł się nadziwić, że jego działania nie przynoszą żadnego rezultatu. Coraz wyraźniej dostrzegał strach, jaki pojawiał się w ludziach na samo wspomnienie nazwiska Skrzydlewskiego. Z biegiem czasu zauważył, że o pewnych rzeczach godzą się opowiadać mu tylko na prywatnych spotkaniach. Ale na powtórzenie wszystkiego w sądzie już odwagi nie wystarczało.

– A było tak: wszystkie usługi na cmentarzach katolickich wykonywała firma pana Witolda, bez żadnego przetargu. Na każdym cmentarzu jego firma, zajmująca się także sprzedażą kwiatów, miała prawo stawiać kwiaciarnie, podczas gdy inne firmy nie – opowiadał przejęty Tomalski w czasie jednego z późniejszych przesłuchań w prokuraturze.

– Podpisana przez niego umowa z urzędami stanu cywilnego nie miała żadnego terminu zakończenia. Tylko on mógł reklamować tam swoje usługi. Wszystkie pogrzeby finansowane przez opiekę społeczną organizował pan Witold. Akwizycje usług pogrzebowych też odbywały się bez przetargu. Nasuwa się wniosek, że ktoś Witoldowi Skrzydlewskiemu musiał pomagać – przekonywał.

Wątpliwości szefa Stowarzyszenia Przedsiębiorców Pogrzebowych nie podzielały instytucje państwa. A Skrzydlewski przekonywał, że zdominował rynek, bo był sprawniejszy i oferował niższe ceny niż konkurencja. W takim świetle sprawę ukazywali także przedstawiciele miasta. Ich słowa potwierdzał z kolei Sąd Antymonopolowy. Tomalski powoli rozumiał, że swoją walką wiele nie wskóra.

Ale było już za późno, by się wycofać.

7.

Kiedy zdał sobie sprawę, że w jego życiu dzieje się coś niepokojącego?

Chyba po raz pierwszy wtedy, gdy na mieście ukazały się ulotki ostrzegające przed zabijającymi pacjentów pracownikami pogotowia ratunkowego. Na każdej ulotce znajdował się numer telefonu do prosektorium, w którym pracował Tomalski oraz… jego prywatny numer. Przeraził się. Kto mógłby mu zrobić takie świństwo?

Wtedy zaczęły się głuche telefony, potem telefony z pogróżkami. Dzwonili ludzie i krzyczeli do słuchawki: „Utniemy ci głowę i będziemy grali nią w piłkę!”. To jedna z bardziej łagodnych gróźb.

Spreparowane ulotki trafiły na podatny grunt, bo w Łodzi o aferze łowców skór robiło się już coraz głośniej. Zdarzały się pobicia lekarzy, obrzucanie karetek kamieniami. A skoro na ulotkach wydrukowano numer do rzekomego łowcy, ludzie chętnie korzystali z okazji, by przetestować na nim zasób słownictwa nienadającego się do cytowania.

Jacek Tomalski uważał, że za drukiem ulotek stał jego dawny kolega Witold Skrzydlewski. Tylko z jego strony mógł się spodziewać jakiejś zemsty, innych wrogów nie miał. Dla Tomalskiego było jasne, że posunął się do tego jego dawny kumpel. W prokuraturze opowiadał o dwóch momentach, które utwierdziły go w tym przekonaniu. Raz Skrzydlewski miał zadzwonić bezpośrednio do jego żony i zagrozić jej, że zostanie wdową. Innym razem ktoś zadzwonił i zapowiedział, że zrobi z ich dziesięcioletniej córki k***ę.

– Sprawdziłem billingi. Telefony były wykonywane z siedziby firmy należącej do Witolda Skrzydlewskiego – zeznał Tomalski, który całą sprawę zgłosił na policję.

Śledztwo zostało jednak umorzone, nie udało się ponad wszelką wątpliwość udowodnić, kto był nadawcą powtarzających się pogróżek. Tomalski zmienił numery telefonów i przez chwilę miał spokój.

Niedługo później ktoś podpalił mu samochód. Sprawca działał na tyle sprytnie, że nie pozostawił żadnych śladów. Tomalski znów poszedł na policję, a w domu nauczył się przed snem zamykać szczelnie okna do wszystkich pomieszczeń. Bał się, że w nocy ktoś wrzuci mu coś do pokoju i spali całe mieszkanie. Od tej pory kładł się i wstawał w poczuciu zagrożenia. O siebie, ale zwłaszcza o rodzinę, żonę i córkę. Mimo zmiany numerów powróciły pogróżki.

Telefon dzwonił codziennie – znów słuchał, że „z jego córki trzeba będzie zrobić prostytutkę”. Córkę do szkoły odprowadzała teściowa, ale gdy doszło do podpalenia samochodu, uznali z żoną, że zagrożenie jest zbyt duże. Wywieźli dziewczynkę na działkę do teściów, gdzie zaszyła się na kilka miesięcy i przez dwa miesiące nie chodziła nawet do szkoły. „Przeżywaliśmy piekło” – zeznawał potem Tomalski.

Równocześnie konflikt z Witoldem Skrzydlewskim narastał. Tomalski o nieuczciwych jego zdaniem metodach działania branżowego lidera opowiadał na łamach prasy. Po każdym z artykułów Skrzydlewski kierował sprawy do sądu i je wygrywał.

Za zniesławienie Tomalski musiał płacić grzywny. Był wtedy bliski załamania. Raz gdy szedł rano do sklepu, zaczepił go młody mężczyzna. Zagroził, że „jeśli za dużo powie, to dostanie noża”.

Tego dnia był umówiony na wywiad z dziennikarzami „Gazety Wyborczej”, miał zamiar opowiadać między innymi o działalności Witolda Skrzydlewskiego. Niedługo później nieoczekiwanie wyleciał z pracy. Skąd nagła decyzja o zwolnieniu? Nigdy się tego nie dowiedział. W prokuraturze zeznał, że prawdopodobnie za wyrzuceniem go z Wojskowej Akademii Medycznej stał Witold Skrzydlewski.

Czy to dawny kompan zgotował mu taki los? Organy ścigania nigdy nie potwierdziły takiej wersji. Tomalski mówił z rezygnacją: – To wszystko zaczęło się, odkąd z nim zadarłem. Niestety na wiele faktów nie miałem ewidentnych dowodów. Jednak wszyscy wiedzieli, kto za tym stoi.

Rzeczywiście zeznający później w procesie świadkowie przyznawali, że życiowe kłopoty Jacka Tomalskiego rozpoczęły się w chwili, gdy objął stanowisko szefa Stowarzyszenia Przedsiębiorców Pogrzebowych. „Jego problemy wynikały z pism, które kierował do różnych urzędów. A wszystkie te pisma utrudniały działalność firmie Witolda Skrzydlewskiego” – zeznał jeden ze świadków.

– Ja te wszystkie pisma podpisywałem swoim nazwiskiem – powtarzał jak mantrę Tomalski. – Dlatego Witold Skrzydlewski postanowił mnie zniszczyć. Zamienił moje życie w gehennę.

Z zeznań Witolda Skrzydlewskiego:

– Do momentu gdy straciłem funkcję przewodniczącego stowarzyszenia, nasze stosunki były poprawne. Pewnego dnia, choć ciągle byłem szefem, nie zaproszono mnie na walne zgromadzenie. Poszedłem i tak, ale zabrakło dla mnie miejsca przy stole. Wtedy padł wniosek o wykluczenie mnie pod pozorem niepłacenia składek.

Faktycznym powodem było jednak to, że moja firma stanowiła konkurencję dla innych zakładów powstających jak grzyby po deszczu. Później nasze złe stosunki przejawiały się w tym, że Tomalski wysyłał na moją firmę donosy. Pisał wszędzie, gdzie się da: do prezydenta, wojewody, na policję, prokuraturę, do gazet, urzędów. Wszystko to inspirował Tomalski.

8.

Opowiada Jacek Tomalski, wrzesień 2001 r.:

– Na początku 2001 r. zaczęło narastać we mnie przekonanie, że nie poradzę sobie z Witoldem Skrzydlewskim. Ze wszystkich instytucji, do których się zwracałem, dostawałem odpowiedzi niekorzystne. Odniosłem wrażenie, że nikt nie może albo nie chce mi pomóc. Bo Skrzydlewski jest zbyt mocny, bo on wszystko potrafi ostatecznie załatwić po swojej myśli.

Przez tego człowieka nabawiłem się choroby wieńcowej, cukrzycy, musiałem usunąć wszystkie zęby. Wszystko zaczęło się od dnia, gdy odmówiłem Witoldowi współpracy, a później jako prezes stowarzyszenia robiłem to, co do mnie należało, badając jego działalność.

Telefony z pogróżkami dzwoniły bez przerwy, przez trzy lata, w dzień i w nocy. Czasami odbierała je moja córka. Byłem przerażony. Jednak w pewnym momencie uznałem, że nie ma co tego zgłaszać. Ze strony organów ścigania nie mogłem liczyć na pomoc.

Wśród znajomych zacząłem rozpowiadać, że Skrzydlewskiego trzeba załatwić, że on musi zniknąć z tego świata, bo inaczej zawsze będę miał problemy. Moja rodzina i moja córka już zawsze będą zagrożone. Wielu osobom o tym mówiłem, w ogóle się z tym nie kryłem. Wszyscy się ze mną zgadzali.

Opowiadali, że ich też zastraszał. To utwierdziło mnie w przekonaniu, że Witold jest złym człowiekiem i że ma bardzo wielu wrogów. Byłoby więc dobrze, by taki człowieczek przestał dokuczać innym, a przede wszystkim mnie.

Warto przeczytać!  Smog 13.02.2023 w Łodzi. Ile PM2.5 i PM10 w powietrzu?

Wśród znajomych zacząłem rozpytywać, czy nie mają kontaktów do osób, które podjęłyby się zabójstwa Witolda. Byłem tak zdeterminowany, że informacja o poszukiwaniach mordercy stała się w środowisku powszechnie znana.

9.

„Czy jest pan zainteresowany rozwiązaniem swoich problemów?” – mniej więcej takie pytanie w letni lipcowy dzień usłyszał w słuchawce swojego telefonu Jacek Tomalski.

Zdziwił się lekko, był przyzwyczajony, że jeśli dzwoni ktoś nieznajomy, to zwykle po to, by grozić mu śmiercią. Ale tym razem stało się odwrotnie, ktoś zaoferował mu pomoc. Przez ułamek sekundy zastanawiał się, o jaką pomoc może chodzić. Rozmówca chyba wyczuł krótki moment zawahania, bo po chwili doprecyzował: „Chodzi o problemy, które zgłasza pan od dłuższego czasu”. Już wiedział, że mówił o Skrzydlewskim.

Tomalskiemu serce zaczęło bić mocniej. Tak, był zainteresowany ofertą. Swojego rozmówcę uznał za fachowca, gdy ten zaproponował mu spotkanie w siedzibie zakładu pogrzebowego, w którym pracowała jego żona. Tajemniczy rozmówca znał nazwę firmy, jej dokładny adres. Znaczy – myślał sobie Tomalski – fachura, dobrze się przygotował. A żony akurat nie było w mieście, siedziała z córką na działce. To było dobre miejsce na spotkanie.

Doszło do niego w lipcu 2001 r. Tomalski przebywał w zakładzie sam, gdy nagle do środka wszedł młody mężczyzna w wieku około trzydziestu lat, blondyn o średniej budowie ciała, ostrzyżony na krótko, ubrany w ortalionowy dres. Kręcił się przy trumnach, dopytywał o ceny, aż od niechcenia rzucił do Jacka, czy ma problemy z panem Skrzydlewskim i czy chciałby, żeby się one skończyły. W końcu powołał się na ich wcześniejszą rozmowę telefoniczną.

Tomalski lekko się wystraszył, ale tak naprawdę kamień spadł mu z serca. Wprost wyjaśnił, że zależy mu na wynajęciu zabójcy. Trzydziestolatek wytłumaczył mu, że sam nie zajmuje się takimi sprawami i jest tylko pośrednikiem. Może skontaktować go z odpowiednią osobą, ale po wszystkim weźmie za to dziesięć procent. Tomalski spytał go, ile kosztuje taka usługa.

„To już trzeba dogadać z zabójcą” – usłyszał.

Uzgodnili, że w najbliższym czasie z Tomalskim skontaktuje się osoba, która podejmie się zlecenia. On sam zachodził w głowę, skąd ci ludzie zdobyli jego numer. Ale przecież o planowanym zabójstwie rozpowiadał od wielu tygodni. Uznał, że w znalezieniu zabójcy pomógł mu zapewne któryś z jego kolegów, a równocześnie wrogów Skrzydlewskiego.

Na telefon od kilera czekał z niecierpliwością, ale nie marnował czasu. Powoli przygotowywał sobie alibi. W środowisku zaczął ogłaszać, że wycofuje się z szalonego pomysłu zabójstwa. Kolegom opowiadał, że marzy mu się zobaczyć Witolda Skrzydlewskiego w kajdankach, bo przecież takie sprawy należy załatwiać po ludzku, z wykorzystaniem odpowiednich organów i instytucji państwa.

W sierpniu zadzwonił telefon: „Dzień dobry, panie Jacku, nazywam się Jurek. Czy pańska propozycja jest aktualna?”.

Jurek "Zwierzak"

Marek Szczepański / Onet


Jurek „Zwierzak”

10.

Opowiada Jacek Tomalski, wrzesień 2001 r.:

– Potwierdziłem. Jurek obiecał, że zadzwoni do mnie jeszcze raz i wtedy poda miejsce spotkania. Gdy to zrobił, spytałem, jaka kwota wchodzi w rachubę. Odparł, że za zabójstwo liczy sobie sto tysięcy złotych. Nie miałem takich pieniędzy. Zaproponowałem negocjacje od trzydziestu tysięcy. Musiał się zastanowić, zapowiedział telefon w późniejszym terminie.

Po tygodniu zadzwonił znowu. Wtedy umówiliśmy się na spotkanie. Wyznaczył konkretną godzinę i miejsce – na parkingu przy galerii handlowej M1. Miałem szukać czerwonej alfy romeo na warszawskich numerach. Gdy byłem już na miejscu i rozglądałem się za samochodem, on podszedł do mnie od tyłu i zapytał: „Pan Jacek?”.

Zaprowadził mnie do auta i wsiedliśmy do środka. Kazał mi wyłączyć komórkę. Znowu dopytywał, czy nadal jestem zainteresowany zleceniem. Jeszcze raz potwierdziłem. Chciałem doprowadzić do zabójstwa Witolda Skrzydlewskiego. Zaczęliśmy targować się o pieniądze. W końcu ustaliliśmy ostateczną kwotę na pięćdziesiąt tysięcy złotych płaconą w ratach. Pierwsza połowa przed zleceniem, a drugą miałem wypłacić dopiero po udanej robocie.

Panu Jurkowi opisałem dokładnie, kogo ma zabić. Podałem mu nazwisko, opowiedziałem o moich problemach. Przedstawiłem mniej więcej rozkład dnia Witolda Skrzydlewskiego. Wysłuchał mnie i stwierdził, że musi się rozeznać w sytuacji i dopiero wtedy da mi znać. Ja zacząłem organizować pieniądze.

Znów odczekał tydzień, zadzwonił i umówiliśmy się w tym samym miejscu. Przyniosłem mu wycięte z gazety zdjęcie Witolda Skrzydlewskiego. On też miał przy sobie fotografie, na których było widać między innymi należące do pana Witolda zakłady pogrzebowe. Na odwrotach zdjęć napisałem mu adresy tych obiektów.

Zapytał, jaką śmierć wybieram dla Skrzydlewskiego. Czy ma to być upozorowany wypadek, czy może zastrzelenie? Nie interesowało mnie to. Chodziło tylko o to, żeby zniknął z mojego życia.

Umówiliśmy się znów po tygodniu. Przyjechałem z umówionymi dwudziestoma pięcioma tysiącami złotych. Pan Jurek nie liczył tych pieniędzy. Wyjął je jedynie z koperty i obejrzał. Powiedziałem mu wtedy, że pieniądze są pewne i że musimy mieć do siebie zaufanie. On zapytał po raz kolejny, czy na pewno „jestem zdecydowany doprowadzić do zabójstwa Witolda Skrzydlewskiego”.

Tak, nie miałem zamiaru się wycofać.

Z każdego spotkania z Jurkiem wracałem do domu zielony na twarzy.

Jacek Tomalski, screen z filmu "Nekrobiznes"

Onet


Jacek Tomalski, screen z filmu „Nekrobiznes”

11.

Mówi Jurek „Zwierzak”, wcielający się w postać kilera policyjny przykrywkowiec:

Nasza pierwsza rozmowa z Jackiem Tomalskim z mojej perspektywy wyglądała zupełnie normalnie. A z jego? Trząsł się jak galareta. Nie dziwię się. Porządny, uczciwy człowiek, tylko tak zdesperowany, że właśnie planował zrobić największe głupstwo w swoim życiu. Drżał mu głos. Przeszła mi myśl przez głowę, że chyba nic się od faceta nie dowiem, bo on przez ten stres on w ogóle nie da rady powiedzieć, o co właściwie mu chodzi.

Nie dziwiłem mu się. Sądzę, że to dziwny moment, gdy normalny obywatel, pracownik prosektorium, który z kilkoma kolegami chce sobie założyć skromny biznes, nagle pod wpływem desperacji i rozpaczy postanawia kogoś zabić.

12.

Podczas ostatniego spotkania wynajęty przez Jacka Tomalskiego zabójca obiecuje zająć się sprawą „w miarę szybko”. Mówi mu konkretnie, że do 5 września wszystko zostanie załatwione.

Tomalski ma chwilę czasu, by najpierw pozałatwiać swoje sprawy. Po pierwsze, dopracować alibi. Jurkowi opowiada o takim pomyśle: w dzień zabójstwa położy się w szpitalu. Nie będzie z tym problemów, bo jest po dwóch zawałach i z łatwością zdoła przekonać lekarzy, że jego stan wymaga natychmiastowej opieki.

A gdy już policja zacznie szukać mordercy, to on będzie miał kwity na to, że w chwili śmierci Witolda Skrzydlewskiego nie było go na miejscu zbrodni.

Po drugie, pieniądze. Pięćdziesiąt tysięcy złotych to jak dla niego nie było mało. Pierwszą ratę uzbierał szybko. Wypłacił wszystko, co miał na koncie, a część kasy wziął z książeczki oszczędnościowej. Żonie powiedział, że fundusze zainwestuje w nową chłodnię i w prywatny zakład medycyny sądowej. U niej nie wzbudziło to podejrzeń, rzeczywiście od jakiegoś czasu miał takie plany.

Pieniądze na drugą ratę planował pożyczyć od kolegów z branży. Wiedział, że nie będzie z tym kłopotu, bo w środowisku cieszył się powszechnym zaufaniem. Zastanawiał się tylko, czy pożyczanie niemałych kwot od znajomych tuż po tym, gdy media w całej Polsce będą informować o śmierci Witolda Skrzydlewskiego, nie wzbudzi podejrzeń.

W końcu machnął ręką. Przecież zdążył ogłosić już znajomym, że w walce z dawnym kolegą interesują go teraz tylko metody prawne. Powie więc, że to pieniądze na leczenie zębów żony, bo akurat wymagała zabiegu.

Poza tym – Skrzydlewski miał pełno wrogów. Tomalski nie podejrzewał, by policja domyśliła się, że to właśnie on zdecydował się na taki krok. No i przede wszystkim, liczył na profesjonalizm Jurka. Jeśli on nie zostanie schwytany, to jakim cudem policjanci dojdą do zleceniodawcy?

Gdy widzieli się po raz ostatni, Jurek poprosił go, by skontaktowali się jeszcze raz w niedzielę, na trzy dni przed planowanym zabójstwem. On wtedy zapyta go, czy na pewno nie chce się wycofać. Uzgodnili specjalne hasło, pytanie będzie brzmiało: „Czy reklama jest aktualna?”.

Tomalski nie chciał już o tym słyszeć, był zdecydowany na doprowadzenie sprawy do końca. Ale telefon w niedzielę odebrał. Jurek zadzwonił tuż po południu. Dopytał ostatni raz.

„Reklama aktualna” – przytaknął Tomalski.

Wtedy ani przez chwilę nie dziwił się, dlaczego zabójca tyle razy pozwala mu wycofać się z szaleńczego planu.

Na końcu ustalali już tylko techniczne szczegóły. Do zabójstwa dojdzie w środę. Broń, z której padnie śmiertelny strzał, zostanie zakupiona z pieniędzy Tomalskiego. Jurek posłuży się pistoletem z tłumikiem, a następnie postara się o to, by narzędzie zbrodni zniknęło bez śladu.

O wykonaniu zadania Tomalski dowie się najpóźniej w czwartek rano z prasy. Wtedy ma już nie dzwonić do Jurka, tylko przyjść następnego dnia na znany mu dobrze parking między godziną osiemnastą a dwudziestą. A w alfie romeo będzie czekał na niego wspólnik Jurka. Tomalski podejdzie do niego i zapyta: „Na co pan czeka?”. Gdy usłyszy, że „na dokumenty od Jurka”, ma potraktować to jako sygnał, przekazać resztę pieniędzy i odejść bez słowa.

Łódź, 2004 r.

East News


Łódź, 2004 r.

13.

Mówi Jurek „Zwierzak”:

Po naszym pierwszym spotkaniu z panem Jackiem wróciłem do Warszawy i spotkałem się z moim covermanem. Powiedziałem mu: „To jest c**j, a nie robota. My ścigamy nie tego faceta, co trzeba. Nasz figurant jest dojeżdżany przez złych ludzi, grożą jego córce, samochód mu spalili, a my go jeszcze do więzienia chcemy wsadzić”. Wk***ny. byłem.

Zrelacjonowałem prowadzącemu przebieg całego spotkania. Że tamten szuka zabójcy, bo już nie widzi innego rozwiązania. Wszędzie pomocy szukał i wszyscy go zlali. No i że nie chodzi mu o pieniądze, tylko o własne bezpieczeństwo. Coverman wysłuchał mnie i podsumował:

— K***a, szkoda chłopa.

— No szkoda – przytaknąłem.

— Ale jest tutaj chęć zlecenia zabójstwa. Nie możemy tego odpuścić, bo nam się żal zrobiło człowieka.

14.

6 września 2001 r., w chwili gdy Witold Skrzydlewski miał już nie żyć, ogólnopolska i lokalna prasa nie podały na okładkach informacji o śmierci króla łódzkiego nekrobiznesu. Na stronach gazet przewijały się za to wzmianki o zatrzymaniu Jacka T., szefa Stowarzyszenia Przedsiębiorców Pogrzebowych, któremu prokuratura postawiła zarzut zlecenia zabójstwa Skrzydlewskiego.

Gdy dzień wcześniej Tomalski został zatrzymany, jeszcze nie wiedział, że przez ostatnie tygodnie planował morderstwo wraz z podstawionym mu przez policję funkcjonariuszem. I że Jurek to nie prawdziwy kiler, tylko odgrywający rolę zabójcy policyjny przykrywkowiec z Warszawy.

Jurek „Zwierzak”.

15.

Mówi Jurek „Zwierzak”:

Zdradzę coś po raz pierwszy. Z moim covermanem uzgodniliśmy, że damy mu szansę i że ja spróbuję odwieść go od tego pomysłu. Plan był prosty: zanim włączę nagrywanie, to na boku szczerze sobie z panem Jackiem pogadam. Przekonam go, że są inne sposoby, by chronić siebie i rodzinę niż zlecanie zabójstwa swojego oprawcy.

Oczywiście założyliśmy, że wszystko odbędzie się poza protokołem. Umówię się z nim na godzinę piętnastą, a nagrywanie włączę pół godziny później. To była umowa między mną a covermanem. Nikt inny nie mógł o tym wiedzieć.

I tak zrobiłem. Najpierw zapaliliśmy papierosa. Wypiliśmy kawę i pogadaliśmy o dupie Maryni. W końcu mówię do niego: „panie Jacku, może ja panu pomogę w jakiś inny sposób, a nie w taki, jaki pan chce”.

Powiedziałem mu, że w pełni rozumiem jego sytuację i na jego miejscu pewnie zachowałbym się podobnie. „Ale pan w prosektorium robi, to pan ze śmiercią na co dzień obcuje. No i tak się składa, że pan mu życia nie dał, to może lepiej, jakby pan moimi rękami mu tego życia też nie odbierał, co nie?”. Makaron mu na uszy nawijałem i byłem chyba pierwszym zabójcą na zlecenie, który odwoływał się do sumienia swojego zleceniodawcy.

Pokątnie sugerowałem mu inne rozwiązania. Ale on się zaparł, zafiksował zupełnie. Nie było najmniejszej szansy przekonać go do zmiany zdania. Wsiedliśmy do samochodu, włączyłem technikę i on wyśpiewał mi wszystko.

Warto przeczytać!  Strażnicy miejscy dostali łódź z wielką kamerą na dachu. Będą patrolować Wisłę

16.

Żona Jacka Tomalskiego w październiku powiedziała prokuratorom:

– Byłam zszokowana, gdy dowiedziałam się o tym, co planował mój mąż. On nie wtajemniczał mnie w pewne sprawy, nie chciał mnie denerwować. Dopiero na początku lipca zauważyłam jakieś zmiany. Mieliśmy trudniejszy kontakt, trudniej mi się z nim rozmawiało. Jednocześnie był bardzo opiekuńczy wobec mnie i córki. Kontrolował, co się z nami dzieje, dokąd chodzimy. Pamiętam jeszcze, że w ostatnich dniach przed zatrzymaniem powtarzał, że źle się czuje. Narzekał na serce.

Opowieść Witolda Skrzydlewskiego, na podstawie zeznań z lat 2001–2002:

– Już wcześniej od osób trzecich słyszałem, jak to Tomalski odgrażał się, że „tego sk***na Skrzydlewskiego trzeba odstrzelić, inaczej go nie zatrzymamy”. Spotkał się nawet z innymi członkami stowarzyszenia i chcieli składać się na „ruskiego”, który miał mnie zastrzelić. Ale ja nieraz słyszałem, że ktoś na mnie „wynajmie sowieta”. Kiedyś list dostałem, jak leżałem w szpitalu, że niby ktoś ma mnie zastrzelić za dwieście dolarów.

Nie traktowałem tego zbyt poważnie. Uważałem, że ci ludzie nie są do tego zdolni. Ja cały czas jestem w konflikcie z firmami pogrzebowymi. Oni usiłują mnie wyprzeć z rynku. Otrzymywałem anonimy i pogróżki. Zmieniałem numery telefonów, aparaty komórkowe. Nie bałem się o siebie, ale o swoją rodzinę.

W chwili, gdy Tomalski planował zabójstwo, ja budowałem nowy zakład. Miałem dużo obowiązków na głowie. Być może dlatego nie zauważyłem niczego niepokojącego, nie zauważyłem, żeby mnie ktoś śledził czy obserwował. Jego samego widziałem po raz ostatni w grudniu 2000 r. na otwarciu kompleksu pogrzebowego. Zaprosiłem wtedy całe środowisko.

Tomalski ciągle opluwał mnie w gazetach. A ja zakładałem sprawy i je wygrywałem. Nie wiem, czy był nękany telefonami, czy mu grożono. Uważam, że mógł to sobie wymyślić. Nic nie wiem też na temat sprawców spalenia jego samochodu. Nigdy nie groziłem jego żonie.

On całe zło, jakie go spotkało w życiu, wiązał z moją osobą. Jednak ja nigdy nie podjąłem wobec niego żadnych pozaprawnych działań, które by usprawiedliwiły jego niechęć. W tej całej sprawie chodziło o pieniądze. Tomalski i pozostali chcieli, żebym zlikwidował pięćdziesiąt procent mojej działalności. Na jednym ze spotkań któryś z przedsiębiorców powiedział, że dopiero pod takim warunkiem przestaną się mnie czepiać.

Osobiście miałem do Jacka Tomalskiego pozytywny stosunek. Znaliśmy się od dawna. Uważam, że można kogoś nie lubić, można przez kogoś tracić pieniądze, ale dzisiaj to już nie są czasy dżungli, by załatwiać sprawy w taki sposób.

17.

Po zatrzymaniu Jacek Tomalski od razu przyznał się do zlecenia zabójstwa Witolda Skrzydlewskiego. Policjanci nie musieli nawet mówić mu, że wszystkie jego spotkania z podstawionym policjantem – przesądzające o jego winie – zostały nagrane na taśmie i w czasie procesu będą stanowiły niepodważalny dowód przestępstwa. Sam wyśpiewał im wszystko.

Tomalski w czasie pierwszych przesłuchań był cieniem samego siebie sprzed lat. Wyglądał na zniszczonego, z trudem wypowiadał każde słowo.

– Zdaję sobie sprawę, że zrobiłem źle – mówił policjantom.

Ci słuchali jego słów z nie mniejszym przejęciem.

– Bałem się o córkę. Zdecydowałem się na ten drastyczny krok, bo nie widziałem innej możliwości, by się bronić. Najpierw traktowałem to jak zabawę, a potem zabrnąłem za daleko.

Jacka Tomalskiego z córką łączyła bliska więź. Po latach dziewczyna zgodziła się nawet wystąpić w filmie Nekrobiznes, gdzie opowiedziała o swojej miłości do ojca.

Gdy Tomalski przebywał już w areszcie śledczym, jego żona i córka słały do prokuratora listy z prośbami o widzenia. Żona błagała: „Długo nie widziałam się z mężem, a córka bardzo za nim tęskni”. „Córka tęskni, mam coraz większe kłopoty zdrowotne”. „Córka prosi Pana Prokuratora o widzenie dwugodzinne, bo na poprzednim nie zdążyła opowiedzieć wszystkiego o sobie i szkole”.

Przed pierwszymi świętami Bożego Narodzenia, których Tomalski nie spędził w domu z rodziną, córka wyciągnęła kartkę, wzięła długopis i sama skreśliła kilka osobistych zdań do prokuratora:

Uprzejmie proszę Pana Prokuratora o dwugodzinne widzenie z moim tatusiem Tomalskim Jackiem. Prośba moja do Pana Prokuratora jest tym większa, że będą to moje pierwsze święta bez Tatusia. Chciałabym podzielić się opłatkiem z tatą. Osobą towarzyszącą będzie mój wujek.

Na pierwszej rozprawie Jacek Tomalski poczuł nasilający się ból w klatce piersiowej i ledwo trzymał się na nogach. Sędzia wezwał pogotowie. Lekarze stwierdzili, że oskarżony wymaga natychmiastowej hospitalizacji i stałej obecności lekarza w zakładzie karnym. Rozprawa została odroczona.

W czasie drugiej rozprawy Tomalski próbował zabrać głos, ale po chwili znów poczuł znajomy ból. Powiedział sędziemu, że w tym stanie nie może się bronić. Na sali zjawił się lekarz. Zbadał go, a potem w trybie pilnym skierował do szpitala.

Za trzecim razem z Tomalskim było tak źle, że przyjechała po niego karetka. Na nagraniach z rozprawy sprawiał wrażenie umierającego człowieka. Od chwili zatrzymania minęło kilkanaście miesięcy, aż lekarze doprowadzili go do stanu, w którym zdołał na sali sądowej zabrać głos. 17 lutego 2003 roku, w czasie pierwszych zeznań, przyznał się do winy.

– Wiem, że muszę ponieść konsekwencje – mówił przed sądem. – Jest mi przykro. Nie mogę znaleźć logicznego wytłumaczenia mojego zachowania, choć zdaję sobie sprawę, że są to tylko słowa. Byłem w takim stanie psychicznym, że było mi już wszystko jedno. Zależało mi tylko na bezpieczeństwie rodziny.

W lipcu 2003 r. sąd powołał na świadka Agnieszkę N., żonę właściciela jednej z firm pogrzebowych i znajomą Tomalskiego. Ta zeznała, że stowarzyszenie w chwili objęcia rządów przez nowego przewodniczącego walczyło o wolny rynek, a „Skrzydlewski jako jedyny miał umowę z urzędem miasta na prowadzenie akwizycji i reklam w urzędach stanu cywilnego”.

– Tomalski otrzymywał masę telefonów z groźbami o każdej porze dnia i nocy. Grożono mu zrobieniem krzywdy dziecku, żonie, spalono mu samochód. Wszyscy w naszym środowisku uznaliśmy, że stoi za tym Witold Skrzydlewski. Te wszystkie rzeczy zaczęły mieć miejsce po pismach, jakie Jacek Tomalski kierował do instytucji kontrolnych. Od momentu gdy zaczął otrzymywać groźby, był załamany i wystraszony. Przypłacił to zawałem serca.

Sąd nie znalazł jednak żadnych dowodów na to, by za nękaniem Jacka Tomalskiego stał Witold Skrzydlewski. Przychylił się natomiast do stanowiska pełnomocników Skrzydlewskiego, którzy od początku przekonywali, że za zleceniem zabójstwa ich mocodawcy stały wyłącznie względy finansowe.

Jakie, skoro Tomalski – wbrew temu, co można przeczytać w większości medialnych publikacji dotyczących tej sprawy – nie posiadał swojego zakładu, a więc bezpośrednio nie konkurował ze Skrzydlewskim? Sąd rywalizacji pomiędzy nimi doszukał się na innym poziomie. Przypomniano, że Tomalski przez lata dorabiał sobie na pozaetatowym ubieraniu zwłok. Rodziny zjawiały się u niego i pod stołem płaciły mu za tę dodatkową usługę.

A Skrzydlewski akurat zakładał własną chłodnię, by rodzinom proponować takie same usługi. Miał większą siłę przebicia, więc z czasem zaczął podbierać klientów dawnemu przyjacielowi. Tomalski zatem – zdaniem pełnomocników Skrzydlewskiego i ostatecznie zgodnie z wyrokiem sądu – chciał go zabić, bo przez niego sam zaczął na nieboszczykach zarabiać mniej.

W opinii sądu taka motywacja zasługiwała na szczególne potępienie i karę dwunastu lat pozbawienia wolności. Równocześnie sąd uznał, że Tomalski „w swoim odczuciu” miał prawo utożsamiać swoje problemy z Witoldem Skrzydlewskim, ale nawet jeśli to przekonanie stanowiło dodatkowy bodziec do zlecenia zabójstwa, to dla wyroku nie mogło mieć żadnego znaczenia.

Dla Tomalskiego to był cios. Był gotów przyjąć każdy wyrok, ale argumentacja sądu zwaliła go z nóg.

Teza przyjęta przez sąd była absurdalna. Dziś widać, że nie znajdowała odzwierciedlenia w faktach. W latach 1998–2001, czyli w czasie gdy Tomalski otrzymywał groźby i planował zabójstwo, liczba zwłok przechowywanych w chłodni Wojskowej Akademii Medycznej, w której pracował, w stosunku do lat poprzednich nie uległa zmianie.

Nigdy nie stracił więc przez rozwijającą się działalność Skrzydlewskiego ani złotówki. Nigdy nie miał finansowego motywu, by chcieć go zabić, w związku z czym nie mógł się nim kierować.

Tomalski był pewny, że sąd w końcu weźmie pod uwagę prawdziwe powody. Jego adwokat podkreślał, że myśl o zabójstwie zrodziła się wyłącznie pod wpływem otrzymywanych gróźb i z obawy przed fizycznym atakiem na córkę. W kwietniu 2004 r. sąd nie uwzględnił apelacji, uznając ją w całości za bezzasadną.

Tomalski wyznał na sali sądowej:

– Czy obrona własnej rodziny i siebie zasługuje na największe potępienie? Jeżeli tak, to jestem wszystkiemu winny.

W czasie jednej z rozpraw Tomalski dowiedział się, że dla sądu argumentem za motywem finansowym przestępstwa stał się też drobny wycinek z rozmowy, jaką w alfie romeo prowadził z Jurkiem. Wyznał wtedy, że po zlikwidowaniu swojego wroga będzie „zdrowszy i bogatszy”. Jednak – to także widać po latach – doszło tu do koszmarnego nieporozumienia.

Tylko wyrwawszy te słowa z kontekstu, można było uznać je za dowód na finansową motywację zlecenia. W istocie Jacek Tomalski miał na myśli pieniądze, jakie zaoszczędzi na wytaczanych mu przez prawników Witolda Skrzydlewskiego sprawach o zniesławienie. W żaden inny sposób śmierć jego wroga nie mogłaby uczynić go bogatszym.

Na kolejnych rozprawach Tomalski próbował wytłumaczyć prawdziwy kontekst rozmowy nagranej między nim a Jurkiem. Sąd – wbrew faktom – utrzymywał jednak, że chodziło o utracone przez niego dochody wskutek rozszerzenia działalności przez rynkowego giganta.

Gdy Jacek Tomalski rozpaczliwie przekonywał sąd – jeszcze przed wyrokiem – że nigdy nie był konkurencją dla Witolda Skrzydlewskiego, czuł się, jakby mówił do ściany. Był bezradny, nikt go nie słuchał. Gdy powtarzał, że jego celem było wprowadzenie do branży „zdrowych zasad wolnego rynku”, czuł, że zgromadzona na sali publiczność traktowała go jak majaczącego wariata.

Wspominał jeszcze początek 2001 r., gdy o pomoc w znalezieniu sprawców spalenia auta i autorów gróźb poprosił jednego z oficerów CBŚ, ale wtedy jego błagania spełzły na niczym. Powtarzał: „Tylko dlatego zdecydowałem się skorzystać z oferty Jurka”.

– Witold Skrzydlewski nigdy nie powiedział prawdy na temat przyczyn konfliktu między nami – oświadczył na sali sądowej Tomalski.

Po wyroku poprosił sąd o możliwość odbycia kary „jak najbliżej domu”. Argumentował, że jest po dwóch zawałach, ma cukrzycę i inne ciężkie choroby. Tłumaczył, że jego córka szykuje się do liceum i dla niej każdy wyjazd będzie wiązał się z przerwaniem nauki. A choć przebywa za kratkami, to nadal mają „silną, emocjonalną więź”.

Jacek Tomalski w czasie procesu

Andrzej Krzysztofski / East News


Jacek Tomalski w czasie procesu

18.

W zakurzonych aktach sprawy oskarżonego Jacka Tomalskiego do dziś można odnaleźć listy, które wysyłał do rodziny, będąc już za kratkami. Właściwie nie wiadomo, dlaczego znajdują się tam, a nie u jego bliskich.

Tomalski słał listy często, a na kartkach wyrywanych z zeszytu zapisywał każdy centymetr wolnej przestrzeni. Przez to zwykle na dole kartki ledwo starczało mu już miejsca na podpis.

W jednym z takich listów pisał:

Kochani moi! Minął następny tydzień bez Was, jest to dla mnie bardzo przykre i coraz bardziej dokuczliwe. Nie mogę sobie znaleźć miejsca. Ta bezsilność i brak wiadomości od Was strasznie mnie dobija. Nikt mi nie powie, że przebywanie w takim miejscu nie jest najgorszą karą, jaka może spotkać człowieka. (…) Często wyobrażam sobie, co właśnie robicie, o czym akurat rozmawiacie. Niestety wszystko to jest fantazją i ułudą. Pomimo tego, jaka jest sytuacja, pamiętajcie, że bardzo Was kocham. Tego nikt mi nie zabierze. Bez przerwy o Was myślę.

I niżej ledwie mieszczący się podpis: „Wasz stary, niedobry, głupi i schorowany Mąż i Ojciec Jacek”.

19.

Jacek Tomalski zmarł w wyniku przewlekłej choroby serca 23 czerwca 2009 r., na cztery lata przed końcem wyroku. Akurat przebywał w domu, korzystając z przerwy w odbywaniu kary. Do dziś wszystkie polskie media utrzymują, że zlecając zabójstwo Witolda Skrzydlewskiego, kierował się motywem finansowym, a nie troską o życie córki, żony i swoje własne.

Cieszymy się, że jesteś z nami. Zapisz się na newsletter Onetu, aby otrzymywać od nas najbardziej wartościowe treści.


Źródło