Biznes

„Lepka” inflacja pozostanie z nami na długo

  • 5 kwietnia, 2023
  • 10 min read
„Lepka” inflacja pozostanie z nami na długo


Od kilku tygodni media pełne są urzędowej propagandy
zapewniającej nas o tym, że „najgorsze
już minęło” i że od nowego kwartału będzie już tylko lepiej. Owszem,
inflacyjną górkę zapewne zdobyliśmy w lutym i w kolejnych miesiącach roczna
dynamika wskaźnika dóbr konsumpcyjnych (czyli CPI) będzie malała. I to jest
właściwie jedyny punkt urzędowej narracji, z którym można się zgodzić. O
trendzie dezinflacji od kilku miesięcy masowo mówią (i piszą) też ekonomiści
rynkowi. Jednakże w ich przypadku prognozy są na ogół bardziej ostrożne i coraz
więcej w nich niepokoju związanego z uporczywie wysoką inflacją bazową.

Krótka lekcja inflacyjnej matematyki

Według wstępnych szacunków GUS w marcu indeks
cen towarów i usług konsumpcyjnych (potocznie zwany „inflacją”) wzrósł o 16,2%
Był to wynik wyraźnie niższy niż w rekordowym lutym, gdy gdy inflacja konsumencka była najwyższa od 26 lat i
sięgnęła aż 18,4%. Wynik roczny był też nieco wyższy od prognoz większości
ekonomistów, którzy spodziewali się odczytu od 15,5% do 17,7%.

Powiedzmy to jasno: to rezultat katastrofalnie zły, jeśli chodzi o
tempo utraty siły nabywczej polskiego pieniądza. Tyle tylko, że to dane
historyczne pokazujące to, co już się wydarzyło. Przez poprzednie 12 miesięcy
złoty stracił około 1/6 swej siły nabywczej i już jej nigdy nie odzyska.
Nie ma
szans na powrót cen do wartości sprzed marca 2020 roku. Aby to nastąpiło, musielibyśmy
doświadczyć spadku CPI o blisko 25%, co jest scenariuszem skrajnie nierealnym. Spodziewamy się jedynie dezinflacji, czyli spadku inflacji.
Oznacza to, że ceny wciąż będą rosły, ale
nie aż tak szybko jak przez ostatnie 12 miesięcy.

Proces dezinflacji w znacznej mierze będzie zachodził ze
względu na efekty wysokiej bazy porównawczej. Z bardzo szybkim wzrostem cen
mieliśmy do czynienia rok temu, gdy po rosyjskiej inwazji na Ukrainę
doszło do skokowego wzrostu cen paliw i płodów rolnych. Ale zarówno notowania
zbóż jak i ropy naftowej już wiele miesięcy temu wróciły do stanów sprzed
wybuchu wojny. Ponadto na skutek
zerwania przez Chiny z polityką zero-Covid skończył się temat łańcuchów dostaw i absurdalnie wysokich cen frachtu. Na tym froncie wszystko
wróciło do normy. Stąd też powszechne wśród ekonomistów przekonanie, że ceny nie powinny już rosnąć
tak szybko jak przez ostatni rok.

Problem w tym, że tak się nie dzieje! Aby to dostrzec,
wystarczy spojrzeć na wzrost wskaźnika CPI względem poprzedniego miesiąca. W
marcu indeks CPI był o 1,1% wyższy niż w lutym. W styczniu ceny konsumpcyjne
wzrosły o 2,5%. mdm, a w lutym – o 1,2%. mdm.  Średnia za pierwsze trzy miesiące 2023 roku to
aż 1,6%. Złośliwi powiedzieliby, że nasza Rada Polityki Pieniężnej całoroczny
2,5-procentowy cel NBP zrealizowała już w styczniu. A po marcu przebiła go niemal dwukrotnie. Owszem, znaczna w tym zasługa przywrócenia 23-procentowego
VAT-u na paliwa, energię elektryczną i gaz ziemny. A pamiętajmy, że po wyborach
zapewne jeszcze wróci stary VAT na żywność, co będzie oznaczać wzrost stawki
tego podatku z 0% do 5% i mniej więcej w podobnej skali podbitkę cen
nieprzetworzonych artykułów spożywczych.

Jeśliby przez kolejne miesiące CPI rósł średnio w tempie z
pierwszego kwartału, to za rok zobaczylibyśmy inflację rzędu 20%. Oczywiście
tak negatywny scenariusz jest raczej mało prawdopodobny. Tyle tylko, że w
danych jak dotąd nie widać ani śladu hamowania presji inflacyjnej.
Nawet jeśli w
kolejnych miesiącach miesięczny wzrost cen spowolni w okolice 0,6% mdm, to w
grudniu inflacja CPI obniży się do niespełna 11%. Nadal więc byłaby
czterokrotnie wyższa od celu inflacyjnego.

W grudniu inflacja może wynieść 6 proc. – powiedział
na lutowej konferencji prasowej prezes NBP Adam Glapiński. Jak dodał, projekcje NBP pokazują, że w ostatnim
kwartale 2023 roku inflacja będzie w okolicach 8 proc.

Aby inflacja w
grudniu zeszła do 6%, to w kolejnych miesiącach wskaźnik CPI musiałby rosnąć
średnio o 0,12% miesięcznie. W tej chwili wydaje się to skrajnie
nieprawdopodobne. Oznaczałoby to, że albo z miesiąca na miesiąc inflacja niemal
przestałaby istnieć, albo że ceny zaczęłyby spadać. A na to bym nie
liczył.

Polska gospodarka wróciła do lat 90-tych

W 2022 roku w polskiej gospodarce zaszła bardzo negatywna
zmiana. Jak to mówią ekonomiści, doszło do „odkotwiczenia” oczekiwań
inflacyjnych, które były całkiem nieźle zakotwiczone przez poprzednie 20 lat. I to zarówno w przypadku konsumentów jak i producentów. W warunkach niskiej
inflacji konsumenci nie akceptują wzrostu ceny jakiegoś dobra np. o 10-20%. Po
prostu przestają kupować u takiego sprzedawcy. To samo dotyczy biznesu.
Producent lub sprzedawca z dnia na dzień podnoszący cenę o kilkanaście czy kilkadziesiąt
procent natychmiast straciłby klientów i wypadł z rynku.

Teraz jest inaczej. Konsumenci gładko „łykają” skokowe
podwyżki cen i nadal kupują. Wiadomo, że trudno przestać kupować żywność,
energię czy paliwo. Ale już można zrezygnować z noclegu w hotelu, obiadu w restauracji
czy wyjazdu na koncert zagranicznej gwiazdy. Ale nic takiego się nie dzieje!
Polski konsument płacze, ale płaci, akceptując błyskawicznie rosnące ceny. I
nie robi tak dlatego, że jest głupi czy nierozsądny. Po prostu ostatnie
trzy lata nauczyły go, że jeśli nie kupi czegoś teraz, to za kilka miesięcy czy
lat to coś będzie znacznie droższe. Być może nawet na tyle drogie, że w ogóle
nie będzie go na to stać. To jest lekcja wyniesiona choćby z tego, co po marcu
2020 działo się z cenami samochodów, noclegów czy biletów lotniczych.

Warto przeczytać!  Waloryzacja emerytur 2024. Tyle seniorzy dostaną podwyżki na rękę w przyszłym roku [20.08.23]

Do tego doszedł zapalnik lockdownowy. W marcu ’20 zobaczyliśmy,
że z dnia na dzień władza może nam wszystko odebrać. Na jakiś czas zabrano nam możliwość swobodnego
przemieszczania się, podróżowania, uprawiania sportu, rozrywki czy nawet odwiedzania bliskich. Niedługo
zakażą nam korzystania z samochodów spalinowych. W drodze są już podatki od dwutlenku
węglowego „emitowanego” przez domy i mieszkania oraz przymusowe remonty. Wielu ludzi mogło więc dojść
do wniosku, że trzeba korzystać z życia (i pieniędzy), póki jeszcze można. I póki mają one jakąkolwiek wartość. Zwłaszcza
gdy obecna gotówka zostanie zastąpiona przez totalitarny w swej naturze cyfrowy
pieniądz banku centralnego (CBDC). A przecież od 1 stycznia 2024 roku po
wprowadzeniu limitu transakcji gotówkowych bez pośrednictwa banku nie kupimy
już wielu dóbr.

Taka postawa konsumentów wywołała odpowiedź po stronie
przedsiębiorców. Wielu z nich podnosi ceny znacznie szybciej, niż rosną im
koszty. Dlaczego tak robią? Bo mogą! Bo konsument w swojej masie akceptuje
wyższe ceny i nie odwraca się od podnoszących ceny sprzedawców. Zresztą jak
miałby się odwracać, skoro podnoszą wszyscy. „Kupujcie, bo taniej nie będzie!” –
krzyczą sprzedawcy, napędzając inflacyjną spiralę.

Inflacja hasa w najlepsze

W danych widać, że inflacja nie jest w żaden sposób
opanowana. Widać to zwłaszcza w statystykach tzw. inflacji bazowej – zresztą publikowanych
przez sam Narodowy Bank Polski. To miernik cen dóbr konsumpcyjnych z
wyłączeniem żywności, paliw i energii. Wskaźnik ten w lutym
przyspieszył do 12% i osiągnął nowy rekord w przeszło 20-letniej historii tych
statystyk. Ekonomiści szacują, że w marcu był jeszcze wyższy. Rozpędzona i
wciąż przyspieszająca inflacja bazowa jest jasnym sygnałem, że zdecydowana większość
presji inflacyjnej jest krajowej proweniencji
. W teorii inflacja bazowa ma mierzyć skalę inflacji „krajowej”,
wynikającej z siły popytu krajowego pośrednio kontrolowanego przez politykę
pieniężną banku centralnego.

(Bankier.pl na podstawie danych NBP i GUS)

Po wygaśnięciu zewnętrznych szoków podażowych (paliwa,
energia, wojna) widać już, że za prawie całą inflację odpowiada teraz siła
popytu konsumpcyjnego. A ten jest mocny z kilku powodów. Pierwszym jest
wspomniane już wcześniej „odkotwiczenie” oczekiwań inflacyjnych. Drugim jest bardzo mocny rynek pracy. Bezrobocie w Polsce jest niemal rekordowo niskie, a w
dużych miastach po prostu nie istnieje. Każdy, kto chce pracować, ten może
znaleźć płatne zajęcie (osobną kwestią jest siła nabywcza wynagrodzenia).
Równocześnie nominalne płace w sektorze przedsiębiorstw od dwóch lat galopują w
dwucyfrowym tempie. Konsumenci mają więc pieniądze i mogą sobie pozwolić na
wyższe wydatki i akceptować wyższe ceny. Wygląda na to, że spirala
płacowo-cenowa mimo realnego spadku wynagrodzeń wciąż ma się dobrze. Nie da się
osiągnąć względnie niskiej (tj. 2-3%) inflacji bez sprowadzenia dynamiki płac
do jednocyfrowego poziomu.

Warto przeczytać!  Nowa tabela wyliczeń czternastej emerytury od ZUS. Tyle dostaniesz na konto we wrześniu [3.09.2023]

Po trzecie, świeża gotówka płynie nie tylko do portfeli pracowników.
Ostatnie dwa lata były czasem istnej bonanzy dla właścicieli drobnego i
średniego biznesu. Dochody w tej grupie konsumentów wzrosły jeszcze bardziej
niż pracownikom, a chęć do inwestowania pieniędzy w tak niepewnych czasach nie
jest zbyt wysoka. I wreszcie po czwarte, swoje „trzy grosze” dorzuca rząd. W
ubiegłym roku mieliśmy całą feerię socjalnego rozdawnictwa w stylu rozmaitych
dodatków czy zasiłków w stylu n-tej emerytury. Do tego doszły bardzo
proinflacyjne i powszechne wakacje kredytowe, które pozwoliły wręcz zwiększyć
wydatki konsumpcyjne grupie relatywnie dobrze sytuowanych gospodarstw domowych zadłużonych z tytułu kredytu mieszkaniowego.
W tym roku doszła do tego wymuszona ustawowo bardzo wysoka waloryzacja rent i
emerytur. A jesienią mamy wybory, w ramach których zarówno obóz rządzący jak i
opozycyjny licytują się na nowe wydatki socjalne.

I wreszcie po piąte, proinflacyjnie zadziałał czynnik
demograficzny w postaci przynajmniej miliona uchodźców wojennych i emigrantów z
Ukrainy. Niezależnie od naszego współczucia i ofiarności trzeba przyznać, że są to dodatkowi konsumenci licytujący się z nami o pulę dóbr,
której nie da się zwiększyć z dnia na dzień. Jest to dodatkowy popyt, który pozwalał
producentom i sprzedawcom podnosić ceny nierzadko mocniej niż w innych krajach
europejskich.

Polska na inflacyjnym rozdrożu

Jeśli moje spostrzeżenia są poprawne, to wnioski z nich
wypływające raczej nie są zbyt optymistyczne. Jeśli na świecie nie dojdzie do
jakiegoś poważnego kryzysu gospodarczego (np. seryjnych bankructw banków), to przy
obecnych  stopach procentowych NBP nie uda
się złamać presji inflacyjnej.

Jeśli polski mix polityki monetarnej i fiskalnej
bez zmian, to w kolejne cykliczne ożywienie wejdziemy z mocno podwyższoną
inflacją i w 2024 ona znów może zacząć rosnąć. A wtedy władza (obojętnie z
której partii będzie się ona wywodzić) stanie przed trudnym wyborem: albo
wejdziemy na ścieżkę turecka z permanentnie wysoką inflacją, albo zafundujemy
sobie dwucyfrowe stopy procentowe i „prawdziwą” recesję z solidnym wzrostem bezrobocia
tłumiącym popyt konsumpcyjny i przerywającym spiralę inflacyjną. Widać już
chyba, że próba podążania „trzecią drogą” przez rząd i większość w RPP
doprowadziła nas w ślepy zaułek.


Źródło