Biznes

LumpGra. Jak zarabiać na markowych ubraniach z lumpeksów? – Styl

  • 7 lipca, 2023
  • 16 min read
LumpGra. Jak zarabiać na markowych ubraniach z lumpeksów? – Styl




Przebitka robi wrażenie.


Tak, choć suknia nie jest pod tym względem rekordzistką. Udało się kiedyś nam trafić top Christian Dior projektu Johna Galliano z 2002 r. za 1,70 zł. Sprzedaliśmy go za 1620 zł, to prawie tysiąckrotna marża. Są ubrania, które sprzedadzą się w minutę po wystawieniu, a inne czekają miesiącami — warto jednak czekać, w końcu kupujemy je za grosze. Mówiąc językiem biznesowym, to bardzo tania i pewna inwestycja, bo trudno na ciuchach z lumpeksu nie zarobić chociaż kilkukrotności ceny zakupu — to według mnie takie minimum opłacalności, bo nie sztuka kupić coś za 50 zł i sprzedać za 60 zł, choć znam ludzi, którzy tak zarabiają. Oni jednak mają bardzo szybki i łatwy zbyt — sprzedaż w tzw. bulku, co oznacza sprzedaż większej ilości ubrań hurtem po zaniżonej cenie z reguły na dalszą sprzedaż w detalu — więc nie wkładają w to dużo pracy.



Jak szukacie tych perełek? Duże lumpeksy mają własny system selekcji i to, co cenne, w ogóle nie trafia do sprzedaży, ale od razu do ich specjalnych butików.


Szukanie to w ogóle ciekawa kwestia, bo nie jest tak, że wejdziesz do second handu i kupisz perełkę wartą tysiące za kilka złotych – chociaż może się tak wydarzyć i na pewno warto spróbować. Nasze poszukiwania to naprawdę ciężka, nawet kilkunastogodzinna fizyczna praca – rzecz jasna z przerwami. Dochodzą do tego roboczogodziny poświęcone na fotografowanie i wystawianie towaru, doraźne pranie czy prasowanie. Zwłaszcza ludzie spoza biznesu tego nie doceniają i są przekonani, że wszystko przychodzi nam ot tak, a my odpoczywamy. Jeśli chodzi o system selekcji, to tylko właściciele sieci wiedzą tak naprawdę, co się dzieje z selekcjonowaniem towaru, a i to nie do końca, bo pracownicy bywają nieuczciwi zarówno wobec pracodawców, jak i klientów, ale o tym później… Nigdy nie miałem do czynienia z prowadzeniem sklepu typu second hand, ale trochę staram się to zrozumieć – sami zostawiamy sobie najpiękniejsze perełki, a nasza garderoba jest warta pewnie więcej niż nasze 33-metrowe mieszkanie przed remontem, który kosztował nas około 200 tys. zł i został sfinansowany w 100 proc. z pieniędzy „z lumpa”.



Nieźle.


Ja się tym nie chwalę — udowadniam po prostu, że tak się da, bo wiele osób w to nie wierzy. Jak tu się nie cieszyć z własnych czterech kątów za to, co ktoś wywalił do kontenera? Wracając szybciutko do tematu, nie widzę jakiegoś wielkiego grzechu w tym, co robią właściciele sieci second handów, ale oczywistym jest, że to po prostu zubożanie towaru. To tak, jakby rolnik najlepszy plon zabierał sobie — ale tak pewnie właśnie często jest! Znam sieć, która oprócz „zwykłych” lumpów ma takie „premium”, ale tam często trafiają podróbki wycenione po kilkaset złotych.



Jak weryfikujecie oryginalność towaru?


To oczywiście samo wchodzi w krew wraz z doświadczeniem. Jako początkujący korzystaliśmy z pomocy „kolegów po fachu”, głównie z grupy Facebookowej „Real Thrifted”, chyba najbardziej rzetelnego medium w tamtym okresie — wielu ekspertów tam pomagało. Potem zaczęliśmy pomagać my. Teraz mamy własne, kilkutysięczne community, ale nadal z „Real Thrifted” się bardzo lubimy.


Przeczytaj też: Aplikacje i luksusowe butiki. Second-handy wchodzą na salony



Skąd pochodzi wasz towar i dlaczego „Anglik” i „Skandynaw” są najlepsze?


Towar w Polsce pochodzi praktycznie w 100 proc. z Europy: Wielka Brytania, Skandynawia, Niemcy, Niderlandy oraz towar rodzimy. Wynika to na pewno z tego, że w tych krajach prowadzone są zbiórki odzieży — zbieranie po osiedlach samochodami oraz kontenery. Nigdy nie słyszałem o towarze np. włoskim czy hiszpańskim w second handzie. „Anglik” jest najlepszy pod względem liczby markowych ubrań — bo tam ludzie lubią się ubrać markowo. Z drugiej strony jednak nie dbają zbytnio o ubrania — co widać po ich stanie. „Anglik” to oczywiście potoczna nazwa, towar ten pochodzi z całej Wielkiej Brytanii. „Skandynawa” pod względem atrakcyjności postawię w jednym rzędzie z „Anglikiem”, mimo że jest trochę jego przeciwieństwem. Będą to oczywiście markowe ubrania, ale często o wiele mniej „krzyczące” marką, a bardziej wyróżniające się dobrym składem i krojami. No i ludzie ze Skandynawii dużo bardziej szanują ubrania — będą w dużo lepszym stanie, często jak nowe.

Warto przeczytać!  Problemy banków w Polsce. Plany prezesa ZBP Tadeusza Białka



W Polsce nie ma towaru z USA?


Myślę, że po pierwsze sam amerykański rynek second handów jest na tyle duży i chłonny, że to właśnie tam w większości trafia ich rodzimy towar. Drugi powód to bez dwóch zdań koszt transportu do Europy. Część amerykańskiego towaru trafia na przykład na Filipiny, gdzie jest prężnie działające lumpiarskie community. Kilka interesów z Filipińczykami zrobiliśmy. Mają wspaniały towar z USA od wielu lat: vintage college’owe bluzy oraz vintage t-shirty znanych zespołów to pierwsze co mi przychodzi do głowy, ale smaczków z pewnością jest więcej. Jeśli chcecie poczuć namiastkę towaru z USA, udajcie się do second handu z towarem polskim. W czasach PRL-u oraz latach 90. do domów wielu Polaków trafiały w paczkach wspaniałe ubrania prosto z USA, które często lądowały potem w kontenerze. Więc to nie jest tak, że w Polsce nie da się znaleźć towaru, jak na Filipinach, ale to na pewno nie jest to istotna skala.



Gdzie to później sprzedajecie?


Oczywiście w internecie. Z pomocą przychodzi tu szereg platform sprzedażowych, na czele z: Grailed, Vestiaire Collective i Depopem. To platformy międzynarodowe, ale zazwyczaj kupuje tam Zachodnia Europa i USA. W Polsce jest Vinted, ale polecamy tę platformę tylko jako ewentualne oswojenie się ze sprzedażą online, bo prawdziwe sumy robi się za granicą. Poza tym Vinted kuleje, jeśli chodzi o weryfikację autentyczności oraz jakikolwiek support — faworyzowanie klientów w ewentualnych sporach kończy się często oszustwami z ich strony, więc ludzie boją się wystawiać tam droższe przedmioty.



Jak trafiają do was klienci?


Raczej poprzez platformy. Poczta pantoflowa ma rację bytu w przypadku prawdziwego fizycznego sklepu, w internecie już trochę mniej. Sociale prowadzimy bardziej po to, aby pomagać ludziom i stworzyć podwaliny lumpeksowej influencerki. Kilkadziesiąt osób poszło już naszym śladem i zarabia jak my. Parę razy było tak, że ludzie z naszych sociali coś u nas kupili, ale to promil. Media społecznościowe o wiele więcej nas kosztują niż przynoszą jakiegokolwiek zysku. Ale to, jak mówię, bardziej istnieje dla dobra społeczności, niż dla pieniędzy. Oczywiście to się może w przyszłości zmienić. Nasze community jest małe, ale naprawdę wspaniałe, głównie dlatego, że jest szczere. Ludzie nie oglądają nas dlatego, że ładnie wychodzimy na zdjęciach czy robimy śmieszne rzeczy, ale dlatego, że chcą robić to, co my i za to nas podziwiają. Taka jedna osoba jest warta o wiele więcej niż tysiąc bezmyślnych followersów na instagramie za ładną fotkę.



Chętnie dzielicie się wiedzą z innymi lumpiarzami. Nie boicie się konkurencji?


To bardzo duży i pojemny rynek. Konkurencji się nie boimy, bo mamy świadomość, jak pozytywny ma ona wpływ na rynek. A druga sprawa to, że jesteśmy w tym biznesie podobno naprawdę nieźli. Wielu jednak zarzuca nam to, że rynek psujemy, uważając, że winę ponosimy my, a nie zawirowania z towarem, o których wcześniej mówiłem. Ale jeśli nie masz grona hejterów, to znaczy, że coś robisz nie do końca dobrze, taka jest prawda.



Skąd w ogóle pomysł na taką działalność?


Oboje z Wiktorią pochodzimy z Białegostoku z dwóch sąsiadujących ze sobą osiedli — nie bójmy się tego słowa — blokowisk. Nasze rodziny są średniozamożne, ale wychowaliśmy się w kompletnych i pełnych miłości domach. Zawsze powtarzam, że cieszę się z pochodzenia — rodząc się w bogatej rodzinie, nie ma się takiej motywacji sukcesu! Poznaliśmy się niecałe 5 lat temu, w listopadzie 2018 r., kiedy ja miałem 23 lata, a Wiktoria ledwie 16 – przez wspólnego znajomego na imprezie. W tamtym okresie Wiktoria zaczynała naukę w ogólniaku, a ja studiowałem biologię na lokalnym uniwersytecie. Wiktoria od zawsze znała lumpeksy, bo chodziła tam z mamą od dziecka, tam się ubierali. U mnie ta zajawka dopiero się zaczynała.



Po jakim czasie zaczęliście się z tego utrzymywać?


Pierwsze zyski pochodziły z aukcji markowej odzieży na jednej z grup na Facebooku. Kupowałem odzież za kilka złotych, schodziła za kilkadziesiąt – kilkaset przy dobrych wiatrach. Tak też zarabiałem pierwsze własne pieniądze, mieszcząc się w formie działalności nierejestrowanej: było to kilkaset złotych miesięcznie lub nieco ponad tysiąc – na tamte czasy super kieszonkowe, dla nas to była duża kasa. W kwietniu 2019 r. zaczęliśmy być już na poważnie parą, a z początkiem maja otworzyłem pierwszą naszą firmę – „Wiktoria”. Wtedy zaczęły się większe pieniądze — udawało się zarobić 8-12 tysięcy zł miesięcznie. Narodziła się też nasza filozofia — ustawić się w życiu za to, co ktoś wyrzucił. Wszystko zmienił 2020 r. i epidemia COVID-19. Lumpeksy i sklepy zamknięto i był to czas rozkwitu ówczesnej sprzedaży internetowej. Na samym początku mieliśmy przestój i dostaliśmy postojowe oraz bezzwrotną pożyczkę od państwa — te środki przeznaczyliśmy na własny rozwój. Zmodernizowaliśmy nasz prowizoryczny magazyn — skromne 20 m kw., które służy do dziś.

Warto przeczytać!  To może być kolejne fiasko Janusza Palikota. Wierzyciele żądają odwołania aukcji



Ile na tym zarabiacie?


Od 2020 r. zaczęły się zarobki rzędu kilkunastu tysięcy zł — wtedy tez zaczęliśmy sprzedawać również za granicę. Równolegle Wiktoria zakończyła edukację, a ja obroniłem licencjat z biologii na piątkę, po czym rzuciłem ten kierunek, bo wszystko, co miałem sobie do udowodnienia, osiągnąłem. Był to już trzeci nieskończony przeze mnie kierunek — zostaliśmy lumpiarzami na pełen etat. Wybraliśmy ryczałt — najrozsądniejszy w naszym przypadku sposób opodatkowania — mamy groszowe w porównaniu do przychodów koszty. Obecnie mamy dwie jednoosobowe działalności oraz spółkę z oo.


Nasze przychody, jak i dochód są do siebie bardzo zbliżone, ze względu na gigantyczną marżę, a nasze koszty to tak naprawdę ubrania kupowane za grosze. Jesteśmy w stanie, przy dobrym wypadzie do jednego sklepu, wydać kilkadziesiąt złotych, a być do przodu kilka tysięcy. Inne koszty to opłaty, które tez zminimalizowaliśmy, jak się tylko da. To nasz mały przepis na sukces, a przynajmniej początek sukcesu. Miesięcznie zarabiamy kwoty pięciocyfrowe — przychód z maja to ponad 39 tys. zł — ale jest to okupione naszą ciężką pracą i doświadczeniem, czego ludzie spoza branży często nie doceniają i nie rozumieją. W te wakacje wyjeżdżamy też w podróż po Europie m.in. w poszukiwaniu towaru. W tym celu przerabiamy naszego ukochanego Citroena C8 na dwuosobowego kampervana.



Co konkretnie zamierzacie tam robić?


To będzie podróż w nieznane w poszukiwaniu nieznanego i samych siebie. Niczego sobie nie narzucamy poza dobrą zabawą i właśnie odkryciem czegoś nowego. Zapasów chyba nie zrobimy, ale jak trafimy na super towar, to zawsze oprócz bagażnika zostają też paczki do Polski (śmiech). Kiedyś już mieliśmy okazję spędzić kilka dni w Belgii, skąd przesłaliśmy trzy ogromne kartony towaru. Wisienką na torcie była puchowa kurtka Philippa Pleina kupiona za 40 euro — cena detaliczna oscylowała w okolicach 3 tys. euro. Została u mnie w garderobie, takie perełki żal sprzedawać…



Czy w branży widać jeszcze skutki lockdownów?


W 2020 r. zawieszono zbiórki towaru ze względu na COVID-19. Potem kilkukrotnie wznawiano je i zawieszano, wraz z kolejnymi falami pandemii. Rynek ucierpiał, bo brakowało towaru, a sklepy przewieszały go po innych placówkach. A towar niewymieniany całkowicie to strzał w stopę dla każdego właściciela second handu, a wiadomo, że po prostu nie mieli wtedy wyjścia. Pół biedy dla sieciówek, bo przewieszali towar na inne osiedle lub do innego miasta, tam ludzie tych ubrań nie znali. Lumpeksy lokalne nie miały takiego wyjścia i po prostu po serii dowieszek bankrutowały. Wracając do sieciówek, zdarzały i zdarzają się takie sytuacje, że ta sama sztuka odzieży trafia drugi raz do tego samego sklepu, będąc po drodze w kilkunastu innych punktach tej samej sieci. No i teraz pytanie, czy właściciele sieci „przyzwyczaili się” do krążenia towaru — może to całkiem opłacalna praktyka z ich perspektywy — czy dalej są faktycznie problemy z towarem. Całkiem możliwe, że jedno i drugie.



Jakie jeszcze problemy widzicie?


Bardzo często osoby rozkładające towar odkładają sobie poszczególne rzeczy – czasami właściciel daje prawo do kilku rzeczy „w cenie” albo po prostu ich kupna. Oczywiście jest to zubożanie towaru, jak już mówiłem. Czasami te osoby same wieszają towar w miejscu, w które następnego dnia przybiegną zaraz po otwarciu sklepu już jako klienci albo wyślą znajomego. Średnio moralne, ale jednak w 100 proc. legalne — po prostu nie fair. Nazywa się to backdoorem. Jeśli chodzi o kwestie prawne to niektóre z second handów przy płatności gotówką nie wydają paragonu, to znaczy wydają, ale dopiero jak się o to poprosi (prosi mało kto, bo nikt towaru zwracać ani reklamować raczej nie będzie). Biorąc pod uwagę, że duże lumpeksy i sieci są na VAT to zaoszczędzają w ten sposób niemałe pieniądze — rzecz jasna to przestępstwo skarbowe, za które grozi spora grzywna. Sami lumpsellerzy oprócz stosowania backdoorów równie często łamią prawo skarbowe. Najczęstszy przypadek to oczywiście niezakładanie działalności po przekroczeniu limitów tzw. działalności nierejestrowanej, ale nie tylko. Notoryczne jest rozliczanie się gotówką z wypłat BLIK z bankomatu (kupujący daje kod sprzedającemu, którym ten wypłaca gotówkę). Jak sam często z systemu BLIK korzystam, to uważam, że dla polskiej szarej strefy zrobił ogromną przysługę, przy czym państwo traci jakby nie patrzeć miliardy. Zawsze pomagamy chętnym zakładać działalności gospodarcze oraz uczciwie się rozliczać, sztuka być sprytnym, a nie chytrym.

Warto przeczytać!  Dlaczego Tata Motors powinna martwić się chińskimi producentami pojazdów elektrycznych, takimi jak BYD i Xiaomi, a nie Teslą



Zakładanie klasycznego second handu to teraz dobry czy słaby pomysł?


Słaby przez problem z towarem. O wiele łatwiej jest sprzedawać pojedyncze sztuki z dużą przebitką niż znaleźć dobrego dostawcę. Nie twierdzę, że nie da się tego zrobić, ale rynek pokazuje jasno, że po covidowych zawirowaniach pozostali na nim duzi gracze od sieciówek albo naprawdę dobre pojedyncze sklepy z kontraktami i znajomościami. To już nie lata 90., nie wystarczy znajomy na zachodzie w sortowni, a wielu dzisiejszych potentatów tak właśnie zaczynało. Nowo otwarte lumpeksy zamykają się najczęściej po paru miesiącach. Ogromne koszty i ogromne ryzyko inwestycji — stanowczo odradzam.



Mimo to twierdzi pan, że zapowiada się złota era dla łowców perełek. Skąd to przekonanie?


Vintage jest modne jak nigdy. Wystarczy przejść się do pierwszego lepszego sklepu w galerii, gdzie ubiera się młodzież — wszystko udaje vintage. Kroje, sprane grafiki: młodzi ludzie to kochają i tego szukają. A mówiąc młodzi, mam tu na myśli przedział, który się ciągle powiększa, 12-40 rok życia. To bardzo luźne ramy, bo młodzi coraz wcześniej sami wybierają sobie garderobę, a ci starsi coraz dłużej sięgają po trendy bez zahamowań. Jeszcze kilkanaście lat temu i wstecz ludzie po trzydziestce chcieli wyglądać poważnie, a dziś i mama i córka ubiorą się w Bershce i nikt krzywo nie spojrzy. No, może babcia skarci obie za odkryty pępek. Druga sprawa, że zarówno na wybiegach, jak i w sieciówkach ciągle są nawiązania do vintage, wiec pytanie brzmi raczej nie: „Czy vintage będzie modny za rok?”, tylko „Jaki vintage będzie modny za rok?”.



Moda na vintage nie przeminie?


Jeśli chodzi o jakiekolwiek nowinki zarówno w modzie, muzyce, jak i ogólnie pojętym lifestylu, dostrzegam swego rodzaju stagnację. I tę stagnację społeczeństwo bardzo skutecznie wycisza w ogólnej świadomości właśnie tymi nawiązaniami do wcześniejszych czasów. A że człowiek to istota z natury nostalgiczna, to ten koncept ma odzwierciedlenie w praktyce już od dawna. Każda moda i styl wróci w trochę zmienionej i uwspółcześnionej formie, czy tego chcemy czy nie.


Oczywiście znamy bardzo dobrze Nasty Gal. To już chyba rodzaj incepcji znajdować ubrania tej marki w second handzie. Jednak oni próbowali – swoją drogą idąc po linii najmniejszego oporu – powrotu do korzeni, a my tymi korzeniami jesteśmy tu i teraz. Pomysł jest bardzo prosty i bardzo trudny zarazem. Największym błędem małych lumpeksów jest zbyt duża różnorodność towaru bez konkretów, przychodzą tam najczęściej starsi ludzie z osiedli. Największym błędem klasycznych vintage shopów jest z kolei wyspecjalizowany, ale wiszący miesiącami pod opieką znudzonego sprzedawcy towar. Błędy sieciówek z nowymi ubraniami już wytknąłem, to po prostu masówka często niskiej jakości i wątpliwego pochodzenia. A my fast fashion nie lubimy! A co, gdyby zebrać wszystkie zalety tych trzech rodzajów miejsc i połączyć w jeden potężny concept store? Ja mam już pomysł, będzie drogo, ciężko, ale będzie warto. Idziecie z nami odkryć warszawski vintage na nowo?


Źródło