Filmy

Od Twister do Titanica: pisarze o swoich ulubionych filmach katastroficznych | Film

  • 18 lipca, 2024
  • 11 min read
Od Twister do Titanica: pisarze o swoich ulubionych filmach katastroficznych | Film


Głęboki wpływ

Zdjęcie: 09/Allstar

Choć smutek nigdy nie jest zbyt odległy od ram gatunku katastroficznego – w końcu większość filmów obejmuje masowe wymazywanie życia – rzadko kiedy odczuwa się go tak ciężko, jak w filmie z 1998 r. Inny kometa film Deep Impact. Rozwija się z przerażającą pilnością poważnego thrillera politycznego, gdy ambitna dziennikarka Téi Leoni zdaje sobie sprawę, że jej wielki news jest o wiele większy, niż początkowo myślała, a źle zrozumiany akronim prowadzi ją do wniosku, że świat może się kończyć. To, co zawsze uderzało i przerażało mnie jako nastolatka, to to, jak beznadziejne rzeczy się wtedy wydawały – przerwana misja, by zboczyć z kursu, ograniczona i niesprawiedliwa loteria, by niektórzy mogli bezpiecznie pozostać w schroniskach, mnóstwo okropnych wyborów do podjęcia – z tak dużą częścią filmu nawiedzaną przez myśli i lęki ludzi naprawdę stawiających czoła własnej śmiertelności (miażdżąca muzyka Jamesa Hornera to dodatkowy zabójca). Najbardziej boleśnie odczuwa się to w rozbitej rodzinie Leoni, jej rodziców granych przez gwiazdy Julii, Vanessę Redgrave i Maximiliana Schella, z o wiele większą siłą i złożonością, niż można by się spodziewać na tym terytorium. Podczas gdy świat mógłby nie ostatecznie kończy się, zostaje dotknięty spustoszeniem o niepojętej skali, przypomnieniem, jak bezsilny i nieprzygotowany byłby świat, gdyby taki dzień kiedykolwiek nadszedł. Nadal wywołuje u mnie dreszcze. Benjamin Lee

Dzień, w którym Ziemia stanęła w ogniu

Zdjęcie: British Lion/Allstar

Jest coś w określeniu „woda z czarnego rynku”, co zawsze będzie głęboko niepokojące. W ponurym, realistycznym filmie katastroficznym Vala Guesta z 1961 r., The Day the Earth Caught Fire, obserwujemy apokalipsę wkradającą się do obrazu z perspektywy redakcji Fleet Street. Dziennikarz alkoholik Peter (Edward Judd) i jego szorstko wspierający redaktor Bill (Leo McKern) stopniowo zdają sobie sprawę, że dwa równoczesne testy bomby atomowej, przeprowadzone przez USA i Związek Radziecki, wytrąciły Ziemię z jej osi, co doprowadziło do śmiertelnie nasilającego się globalnego ocieplenia. Niedawny redaktor Expressu Arthur Christiansen gra samego siebie, aby dodać dodatkowej autentyczności temu portretowi świata wirującego ku zniszczeniu. Najpierw racjonowanie wody, potem rozprzestrzenianie się chorób, a na końcu, gdy świat stoi na skraju katastrofy, orgiastyczny nieporządek społeczny. W końcu są lata 60. Z pomocą swojego źródła, tymczasowej maszynistki w Met Office (Janet Munro), Peter składa historię w całość, ale ostatni raz widzimy go, jak ciężko pracuje na odosobnionej maszynie do pisania w upale, pisząc treściwy tekst towarzyszący jednemu z dwóch artykułów na pierwszej stronie, gotowych do druku – „Świat uratowany” lub „Świat skazany”. Pamela Hutchinson

Tytaniczny

Zdjęcie: 20th Century Fox/Paramount/Kobal/REX/Shutterstock

Podczas gdy każdy znawca filmów katastroficznych musiałby zdjąć czapkę przed dziełami Rolanda Emmericha (znak rozpoznawczy: samochody koziołkujące na ulicy) i pionierami lat 70., legendą Posejdona/Trzęsienia ziemi/Lotniska, ostatecznie uważam, że trzeba oddać Jamesowi Cameronowi niezwykle doładowane podejście do tej koncepcji. Jeśli pominąć cały ten bełkot o unoszących się drzwiach, irlandzkich tańcach i Billym Zane’ie wymachującym pistoletem, to co jest dość niezwykłe w Titanicu – zwłaszcza jak na przebój za 200 milionów dolarów – to to, jak prawdopodobne rzeczy się w nim wydawały. Większość reżyserów z dostępem do dużego budżetu na efekty specjalne przesadza, żeby tak rzec, i zamienia swój film w kreskówkę (nie żeby było w tym coś złego), ale Cameron – co zadziwiające, trzymał Titanica na niskim poziomie przez to, co wydaje się wiekiem, dość błyskotliwie wskazując na fakt, że sam statek zatonął w ciągu ponad dwóch godzin. Choć oczywiście pod koniec dostajemy efektowne fajerwerki, Titanic jest tak naprawdę filmem katastroficznym, który opowiada nam o prawdziwych wydarzeniach, co do których Emmerich, mimo wszystkich zalet swoich filmów, nigdy nie poświęciłby im tyle czasu. Andrzej Pulver

Tornado

Zdjęcie: Universal Pictures/Allstar

Można poczuć bliźniacze siły, którymi są Steven Spielberg i Jan De Bont, wirujące wokół w Twister, szczerze ekscytującym przeboju o łowcach burz rzucających się na tornada. Spielberg miał wyreżyserować film, zanim przekazał go reżyserowi Speed, De Bontowi, który wycofywał się z nieudanej próby nakręcenia filmu o Godzilli. W Twister De Bont zasadniczo nakręcił swój film o Godzilli, zastępując atomowe kaiju niszczycielskimi wiatrami, które przekraczają skalę Fujity, jednocześnie mieszając to Spielbergowskie poczucie zachwytu z prostym i nieustającym przypływem adrenaliny, który dał swojemu thrillerowi o bombie w autobusie. Twister – z latającymi krowami, mile widzianym poleganiem na efektach praktycznych i zachwycającą rolą drugoplanową zmarłego, wspaniałego Philipa Seymoura Hoffmana, który był tak samo pożerający scenerię, jak najnowocześniejsze tornada CGI – zapoczątkował renesans filmów katastroficznych pod koniec lat 90., film również uchylał kapelusza przed atrakcyjnością tego gatunku. Pamiętasz moment, kiedy Helen Hunt wydaje się zahipnotyzowana przez tornado, które podkrada się do kina samochodowego, uderzona budzącą podziw urodą tego, czego się boi, gdy rozrywa ekran kinowy? Ona jest nami, a ten moment jest tym, do czego powinny dążyć wszystkie filmy katastroficzne. Radheyan Simonpillai

Zdjęcie: Magnolia Pictures/Allstar

To, co sprawia, że ​​dosłownie wstrząsający Ziemią film apokaliptyczny Larsa von Triera jest tak odmienny, to fakt, że całkowicie ignoruje on tropy tak wielu innych tego typu filmów – kilometrowe korki, tłumy wrzeszczących zamieszek, ucieczki przed śmiercią. Zamiast tego rozgrywa się na intymnej skali jednej z klasycznie zepsutych rodzin Dane’a, z siostrami Justine i Claire, które radzą sobie ze swoimi powiązanymi formami dysfunkcji, podczas gdy planeta-łobuz Melancholia podąża nieuchronną drogą w kierunku Ziemi. Zaczyna się od katastrofalnego ślubu Justine, który sama rozbija na kawałki, gdy jej depresja bierze górę. Przewińmy do przodu do tygodni później, gdy depresja Justine rozgorzała do niepokojących rozmiarów, a Claire rozpada się na kawałki pośród obaw, że przelot Melancholii zakończy się katastrofą. Zdolność von Triera do intymności dysfunkcji – i wybitne występy Kirsten Dunst i Charlotte Gainsbourg – w ogromnym stopniu podkreślają niesamowitość i emocjonalną wzruszalność apokalipsy. Można by rzec, że jest to o wiele bardziej sugestywne odzwierciedlenie tego, czym naprawdę jest katastrofa, niż miliony dolarów wydane na eksplozje CGI: jej przytłaczająca moc, sposób, w jaki zmusza do przepracowania emocji, takich jak zaprzeczenie, żal i akceptacja, i jej ostateczna nieubłaganość. Dodaj do tego absolutnie genialne wykorzystanie Preludium Wagnera, a także niezatarte obrazy, takie jak Justine znajdująca wytchnienie od depresji, spędzająca noce na kąpieli w świetle planety-łobuzów, a otrzymasz film, który jest tak niszczycielski, jak mało który. Weronika Esposito

Zdjęcie: 20 Century Fox/Sportsphoto/Allstar

Wczesna ekspozycja telewizyjna na statek-matkę filmów katastroficznych oznaczała wiele przebierania nogami w porcie promowym w Ramsgate, ale także pokolenie zbyt zszokowane, by dostrzec, jak miedzianym arcydziełem jest ten film. Nie mniej niż pięciu zdobywców Oscara jest wśród pasażerów skazanego na zagładę HMS Poseidon: buntowniczy ksiądz Gene’a Hackmana, żydowscy dziadkowie Shelley Winters i Jacka Albertsona, Ernest Borgnine jako pyskaty glina i Red Buttons jako nieszczęśliwy z miłości pasmanter. To właśnie ten nieskazitelny szczegół postaci najbardziej podnosi ogromny hit Ronalda Neame’a: za każdym razem, gdy członek obsady zostaje wyrwany (lub, co częściej, poświęca się) w jednym z zapierających dech w piersiach brutalnych fragmentów, czas i przestrzeń już im poświęcone zakotwiczają i wzmacniają wpływ. Tempo jest idealne, projekt dźwiękowy niezwykły, a muskularny, łysiejący, nęcący Boga Hackman to całkowity cud. Pięćdziesiąt dwa lata później to nadal jest absolutnie w porządku. Tak, jest tam zdecydowanie za dużo potu, polonecki są żałosne i dlaczego nawet zwęglone ciała mają jasnoniebieskie oczy, które dzieli prawie cała obsada kluczowa, nie potrafię wyjaśnić. Ale co za podróż. Katarzyna Shoard

Nie patrz w górę

Zdjęcie: Niko Tavernise/Netflix

„To jest film świąteczny?!” – wykrzyknął mój ojciec kilka minut po naszym dwuosobowym streamie Don’t Look Up. I jaki to był prezent. Oto film, który nie romantyzuje końca czasów, który zachowuje realizm w kwestii tego, jak wydarzenia miałyby się potoczyć. Właściwie reaguj w naszej panicznej, spolaryzowanej, postprawdowej erze: rząd by nas zawiódł, bogacz by zarobił, media by źle przedstawiły historię – a wszystko to podczas gdy naukowcy, którzy przewidzieli meteoryt z zapasem czasu, są doprowadzani do szaleństwa przez tę głęboko niepoważną cywilizację. (Spoiler: postacie prezenterów Tylera Perry’ego i Cate Blanchett nie dają rady, wstyd biorąc pod uwagę ich chemię rozpoczynającą świat.) Prawdziwy pierścień Don’t Look Up wypływa z obsady z Leo DiCaprio i Jennifer Lawrence na czele, zabójczej muzyki skomponowanej przez Nicholasa Britella z Succession oraz błyskotliwego scenariusza i reżyserii Adama McKaya – którego tendencja do przesadnego podkreślania oczywistości jest tutaj odpowiednia tonalnie. Tak jak Simpsonowie otrzymują uznanie za przewidywanie przyszłości, nie zdziw się, jeśli to prognoza w Don’t Look Up przetrwa próbę czasu. Cóż, przynajmniej do czasu, aż skończy się czas. Andrzej Lawrence

Perfekcyjna burza

Zdjęcie: Warner Bros/Sportsphoto/Allstar

The Perfect Storm, adaptacja książki non-fiction Sebastiana Jungera autorstwa Wolfganga Petersena z 2000 roku, przerażająco łączy moje dwie koszmarne fascynacje katastrofami: utknięcie na tonącym statku na mroźnym Północnym Atlantyku (jestem i zawsze będę fanką Titanica) i wielkie fale (prześladują mnie nagrania tsunami z 2004 roku na YouTube). A dokładniej, choć może nie historycznie dokładnie, w tym przedstawieniu Perfect Storm z 1991 roku: potężna, 100-stopowa, łobuzerska fala podczas nor’easteru, która miała zakończyć wszystkie nor’eastery. Istnieją powody niezwiązane z katastrofami, aby cieszyć się tą opowieścią o pechowym statku transportowym z Gloucester w stanie Massachusetts: George Clooney robiący, co może, by być zwykłym człowiekiem Nowej Anglii, Mark Wahlberg dający inny smak klasy robotniczej Massachusetts, Mary Elizabeth Mastrantonio jako krzemienna kapitanka innej łodzi rybackiej. Ale ten film jest przede wszystkim oglądany jako okropnie tragiczny, niewyobrażalnie zimny, w większości prawdziwy rozdział w odwiecznej opowieści o człowieku kontra morze. Taki, który może również doprowadzić do mrożących krew w żyłach filmów z prawdziwymi potwornymi falami na otwartym morzu i który (spoilery), tak jak w prawdziwym życiu, nie pozostawił żadnego ocalałego. Adrian Horton

Lawina

Zdjęcie: Moviestore Collection Ltd/Alamy

Istnieje prawdopodobieństwo, że po tytule można wywnioskować, co się dzieje. W tym odcinku specjalnym Rogera Cormana, który pojawia się w przedśmiertnym rzężeniu cyklu katastroficznych zdjęć z lat 70., nie ma miejsca na żadne hammamowe pole. Podejrzany milioner-deweloper Rock Hudson przekonuje swoją byłą żonę, reporterkę magazynu Mię Farrow (nie pamięta, czy to dla Harper’s Bazaar, czy Vogue), aby wzięła udział w wielkim otwarciu jego nowego, eleganckiego ośrodka narciarskiego, gdzie zakochuje się w apokaliptycznym fotografiku Robertzie Forsterze. Wątki poboczne obejmujące aroganckiego mistrza narciarstwa zjazdowego, samobójczą porzuconą byłą dziewczynę i rywalizację w łyżwiarstwie figurowym (między innymi) stają się bezcelowe, gdy niemal każda postać zostaje zabita przez dziwnie uformowane kawałki styropianu i plastikowego śniegu. Ale nie przed zaskakującymi wybuchami nagości i rozciągniętymi scenami imprez z komicznym nadmiarem swetrów z warkoczami i pieczonej Alaski. Hudson i Farrow tworzą jedną z najbardziej zapierających dech w piersiach niedopasowanych par ekranowych, jakie można sobie wyobrazić, ale Forster i Jeanette Nolan dobrze sobie radzą z materiałem. Tak kiczowaty i banalny, że równie dobrze można by go nazwać „Samolotem w Górach Skalistych”, jest niemal platoniczną destylacją gatunku (a w mojej głowie kanon istnieje w tym samym uniwersum co „Siła wyższa”). Bryan Armen Graham


Źródło