Biznes

Pojechaliśmy kupić „jezdne” auto za mniej niż 10 tys. zł. Oto efekt. Ładne?

  • 23 września, 2023
  • 9 min read
Pojechaliśmy kupić „jezdne” auto za mniej niż 10 tys. zł. Oto efekt. Ładne?


Potrzeba kupna niedrogiego auta, które jeździ, nie wymaga żmudnego serwisu i nie wiadomo jakich nakładów, pojawiła się nagle, a przyczynił się do tego kierowca Volkswagena na ukraińskich numerach, który nierozsądnie wyjechał z drogi podporządkowanej. Właściciel starej Toyoty Corolli, która po „strzale” w bok może już nie nadawać się do naprawy, z dnia na dzień został bez samochodu, a jeździć musi, choć wcale za tym nie przepada. – Wiesz, to nie jest dla mnie jakiś życiowy priorytet, mam inne zainteresowania. Nie znam się i nie chcę się znać. To auto ma jeździć, skręcać i hamować. Pomożesz?

Ustaliliśmy, że w budżecie ograniczonym do 10 tys. zł nie stać nas na pośrednika, auto musi więc pochodzić od prywatnego sprzedawcy, który tym samochodem jeździł. Żaden komis. Ma mieś jakąś historię – niech przebieg będzie nawet duży, ale udokumentowany. Samochód ma mieć na koncie „ciągłość serwisową”, żeby nie trzeba było zaczynać od wymiany wszystkiego albo zastanawiać się, czy za chwilę nie pęknie pasek rozrządu, zatrzymując silnik na zawsze. Nie będziemy jeździć daleko, bo szkoda czasu.

Na bazie tych kryteriów właściciel Corolli-nieboszczki miał sobie wyszukać coś, co mu się podoba. Jak znajdzie, pojedziemy i zobaczymy. Może kupimy.

Suzuki Liana, czyli cięty dowcip Japończyków…

Wybór padł na model… no cóż – niszowy. Suzuki Liana, auto produkowane od 2001 r., w polskich salonach pojawiło się dopiero w wersji poliftingowej, w 2004 r. Było wówczas reklamowane hasłem „japan beauty” (z ang. piękność Japonii), co tylko potwierdza, do czego potrafią posunąć się spece od PR-u. Ale i producent, wybierając nazwę dla tego samochodu, posunął się daleko: Liana to skrótowiec od słów „Life in a new age” (ang. życie w nowej erze). Nie, ten samochód nie był żadną rewolucją, w chwili prezentacji był przeciętnym, dość nieforemnym hatchbackiem albo – w zależności od wersji – wręcz brzydkim sedanem. Zwłaszcza starsze egzemplarze (sprzed 2004 r.) jeździły na tyle słabo, tak trudno było nim „trafić w czarne”, że producent dość szybko zdecydował się na modernizację zawieszenia (na szczęście pomogła).

Suzuki Liana z ogłoszenia

Foto: Maciej Brzeziński / Auto Świat


Suzuki Liana z ogłoszenia

I tylko nie wiadomo: czy najpierw powstało auto, do którego Japończycy dobrali nazwę, dowodząc, że są zdolni do żartów sami z siebie, czy najpierw była nazwa, a potem auto – tylko coś się nie do końca udało?

Dość powiedzieć, że samochód w Polsce przyjął się słabo, od początku kojarzony był z „rozsądnym samochodem w atrakcyjnej cenie”. Faktem jest, że Liana, nawet w podstawowej wersji, to spore auto (jakby to nie zabrzmiało, zestawiane w swoim czasie z Fordem Focusem i VW Golfem), wyposażone w klimatyzację, cztery poduszki powietrzne, „elektrykę” szyb, ogrzewanie foteli i sporo innych udogodnień.

Warto przeczytać!  Paytm prowadzi rozmowy z Zomato w sprawie sprzedaży swojego biznesu związanego z filmami i sprzedażą biletów: raport

…i jeszcze lepsza odpowiedź Brytyjczyków

Dodajmy jeszcze, że po 2002 r. przez kilka sezonów Suzuki Liana „zajeżdżana” była w warunkach torowych przez twórców i gości programu „Top Gear”, a powodem do żartów z tego pojazdu była niska cena – o włos poniżej 10 tys. funtów. Auto zyskało jednak szacunek prowadzących program za swoją wręcz wybitną odporność na zniszczenie. W topgearowej Lianie wiele razy wymieniano hamulce, elementy zawieszenia, sprzęgło, a poza tym auto jeździło i jeździło…

Po taki właśnie samochód w wersji hatchback – to prawie… minivan, obszerny w środku, choć z dziwnie miniaturowym bagażnikiem – pojechaliśmy do prywatnego sprzedawcy mieszkającego w podwarszawskiej wsi.

Liana miała być dobra, choć nieidealna

Sprzedawca zaręczał, że samochód jest w dobrym stanie, w ciągłej eksploatacji, ale i nie ukrywał, że ma drobne wady kosmetyczne. Pod hasłem „drobne wady kosmetyczne” może kryć się wszystko: od kompletnie nieistotnych wgniotek czy zadrapań do stanu określanego mianem „ruina”. Mimo to był to jeden z najdroższych przedstawicieli tego modelu wystawianych na Otomoto. Auto z silnikiem 1.6 wyprodukowane w 2006 r., z przebiegiem 242 tys. km, wyceniono na 9 tys. 900 zł. Szczerze powiedziawszy, gdy naprawdę chcesz kupić samochód, a nie szukasz okazji, z której może skorzystasz a może nie, wysoka cena auta sprzedawanego „z domu” dobrze rokuje.

Auto zaparkowane na podjeździe domu jednorodzinnego wyglądało, przynajmniej z kilku metrów, na zupełnie normalny samochód. Pomijając oczywiście te dziwne proporcje karoserii, no ale „japońska piękność” tak po prostu ma.

Auto prawie „igła” lub „nie-igła” – zależy, z której strony spojrzysz

Suzuki Liana z ogłoszenia

Foto: Maciej Brzeziński / Auto Świat


Suzuki Liana z ogłoszenia

Z bliska – tak jak auto stało, prawym tyłem do wyjazdu – w sumie super. W tej kategorii cenowej nie czepiamy się, że kolor tylnego błotnika nie pasuje do koloru zderzaka – po pierwsze, wiele aut tak ma, moja Toyota też tak ma, choć całkiem nowa i w fabrycznym lakierze, no ale pytanie pozostaje: czy to „fabryka”, czy coś tu się jednak działo. Liana miała być bezwypadkowa. Właściciel-sprzedawca, jakby czytał w moich myślach: przyznaje, że oba tylne błotniki były malowane, a tak naprawdę „robione”, bo pojawiła się korozja, to normalne w tym modelu. Co fakt, to fakt: niewielką liczbę Lian sprzedanych w Polsce można podzielić umownie na trzy grupy: te, które już zezłomowano, bo z różnych względów nie opłacało się ich naprawiać, te, które mają dziury w błotnikach lub zaraz będą mieć i takie, które już są zrobione. Nasz to ten trzeci przypadek. Błotniki zrobione nawet nie najgorzej, skala w mierniku się nie kończy.

Warto przeczytać!  Inflacja w sklepach - grudzień 2023. Dodatki spożywcze i chemia gospodarcza napędzają drożyznę. Zmiany na podium - raport UCE Research i Uczelni WSB Merito

Gorzej z przednim lewym błotnikiem: nasi tu byli. Ewidentnie miała w tym udział „pomoc sąsiedzka – ktoś naoglądał się instrukcji, jak idealnie podmalować błotnik sprejem, i spróbował. Okazuje się – dostajemy od sprzedawcy zdjęcia – że jeszcze poprzedni właściciel miał małą „ocierkę”, którą sam naprawił. Serio… lepiej, żeby to po prostu zostawił, bo akurat w naprawianym miejscu szpachli jest ponad milimetr. A było małe wgniecenie.

Poza tym lakier-fabryka.

Zaglądam pod spód: od przodu mniej więcej do połowy auta – czysto, wręcz wzorowo. Tylna część podwozia już lekko, powierzchniowo zaatakowana korozją. Ostatnio oglądaliśmy jednak 12-letnie Audi A4 sprowadzone ze Szwecji – pod względem korozji było chyba gorsze.

W sporej części podwozie jak nowe. Szkoda, że nie w całości

Foto: Maciej Brzeziński / Auto Świat


W sporej części podwozie jak nowe. Szkoda, że nie w całości

Pod maską widzę dość świeży, markowy akumulator.

Właściciel tłumaczy też, że zdecydował się na montaż poliuretanowych gumek stabilizatora, bo seryjne trzeba było ciągle wymieniać, podobno od czasu tej zmiany problemu nie ma.

Czym się różni prywatna oferta od auta cwaniaka-handlarza?

To, co odróżnia samochód kupiony „z domu” od samochodu stojącego w kiepskim komisie, to brak śladów odmładzania. Pod maską elementy aluminiowe nie są utlenione z powodu użycia agresywnej chemii, jeśli są wycieki, to je widać. No i widać: jest wyciek w okolicy korka wlewu oleju, ale raczej nie spod korka, tylko spod pokrywy zaworów. Słabe miejsce, bo blisko paska napędzającego osprzęt. Lepiej, żeby olej nie dostawał się na pasek. Warto wiedzieć: rozrząd w Suzuki Lianie jest napędzany łańcuchem, ten bez ostrzeżenia raczej nie pęknie. Ale olej na pasku osprzętu oznacza piski i prędzej czy później wymusza wymianę tego paska – tylko tyle i aż tyle.

Z przywieszki wynika, że auto 5 miesięcy temu miało wymianę oleju i filtrów.

Auto było serwisowane, to zaleta

Foto: Maciej Brzeziński / Auto Świat


Auto było serwisowane, to zaleta

A czy wiecie, dlaczego niemal standardem jest w wielu polskich komisach niski poziom paliwa w baku – na granicy rezerwy? Niepisane prawo mówi, że warsztat, który przygotowuje auto do sprzedaży, myje, poleruje je i czyści, ewentualnie maluje zaciski hamulców na „sportowy” kolor, ma prawo (tzn. pozwala na to właściciel) do „nadwyżki” paliwa znajdującego się w baku. Przypominam to sobie, patrząc na wskaźnik poziomu paliwa – ponad połowa.

Warto przeczytać!  Jego firma podbija Europę. "Woli rower od prywatnego odrzutowca"

No i ważna rzecz: auta sprowadzane z zagranicy najpierw czekają na klienta u siebie, potem kupuje ja polski handlarz, potem przywozi, czyści, zaczyna sprzedawać – od końca regularnej eksploatacji do sprzedaży docelowemu klientowi w Polsce mija czasem parę miesięcy, bywa, że i więcej. Postój na zakurzonym placu to dla kilkunastoletnich samochodów zabójczy okres. Pada akumulator, klimatyzacja, same z siebie pojawiają się wycieki…

Decydujemy się na jazdę próbną

Nie jest prawdą, że w samochodzie z przebiegiem 240 tys. km kierownica czy elementy sterowania muszą być wytarte, że tapicerka musi mieć dziury czy przetarcia. Nic z tych rzeczy – i prawie już nasza Liana nie ma żadnych takich problemów. Decydujemy się na przejażdżkę, właściciel nie ma z tym problemu, nie pyta nawet o prawo jazdy. Odważnie.

No cóż… Liana to nie jest auto o znakomitych osiągach, a zwłaszcza nie jest ono dobrze wyciszone. To „dziadkowóz” do spokojnego przemieszczania się, ale nie za to będziemy ją kochać. Oto bowiem auto sprzęgło ma. Zawieszenie ma – nawet nie stuka. Układ kierowniczy wciąż ma – luzów doraźnie nie stwierdzono, samo z siebie jedzie na wprost. Skręca. Hamuje. Nie zgłasza błędów. Świateł raczej nie ma – nad zażółconymi reflektorami trzeba będzie popracować, ale np. klimatyzacja działa. Będziemy kupować.

Oczywiście, 9900 zł traktujemy jako punkt wyjścia do negocjacji. Właściciel wydaje się jednak niezachwycony ofertą, tłumaczy, że inne Liany są dużo gorsze, zardzewiałe. A my tłumaczymy, że pewnie tak, ale prawie nikt rozsądny nie nastawia się na kupno tego modelu. Może i trudno kupić, ale jeszcze trudniej sprzedać. Nam nie zależy na modelu, jesteśmy tu przypadkiem, to auto ma jeździć, a napięty budżet ma wystarczyć także na wymianę cieknącej uszczelki. Sugerujemy brać oferowaną kwotę i cieszyć się, że problem z głowy.

Dogadujemy się, po chwili widać, że wszyscy są zadowoleni: sprzedający, bo z podjazdu zniknie mu auto, które mu się już znudziło, zrobi miejsce na nowe. A kupujący, bo ma auto, które nie wymaga od razu żadnego serwisu, uszczelka spokojnie poczeka.

No i nie musi inwestować w autocasco – japońskiej piękności raczej nikt nie ukradnie.


Źródło