Biznes

Wzięliśmy 50 tys. zł i pojechaliśmy do Radomia po używany samochód. Co zastaliśmy?

  • 20 lutego, 2023
  • 13 min read
Wzięliśmy 50 tys. zł i pojechaliśmy do Radomia po używany samochód. Co zastaliśmy?


— Tylko nie Nissan Qashqai! — zaprotestowała koleżanka, która szuka średniej wielkości auta dobrego i do jazdy po mieście, i na okazjonalne dalsze wyjazdy. Szkoda, bo wśród aut, które wyszukaliśmy w założonym budżecie, był właśnie 10-letni SUV tej japońskiej marki. Niemłody, ale dobrze rokujący, w cenie wywoławczej 46 tys. 900 zł. Jeszcze zostałoby na ubezpieczenie… Ople, Volkswageny, Toyoty, Skody też nie przypadły koleżance do gustu. „To widać na każdym rogu, to nudne, to brzydkie, to jakieś takie nieciekawe”. Nie jest łatwo dogodzić kobiecie!

Po wstępnych naradach i ustaleniu kryteriów – auto stylowe, nie starsze niż 10 lat, koniecznie bezwypadkowe i serwisowane w ASO, gotowe do jazdy, a nie do naprawy – zaczęliśmy przeglądać ogłoszenia. Efekt poszukiwań: ruszyliśmy w kierunku Radomia, aby obejrzeć Citroëna DS4 – a w zasadzie to po prostu „DS4”, bo od 2015 r. francuski producent upierał się, że to model odrębnej, prestiżowej marki DS. Opis był zachęcający: samochód serwisowany w autoryzowanym serwisie, bezwypadkowy, silnik Diesla pozwala liczyć na niskie spalanie. Na zdjęciach w ogłoszeniu auto wygląda niemal nieskazitelnie – jak nowe. A zatem ruszamy.

DS4: auto prestiżowe, a skromne

DS4 to auto aspirujące do segmentu premium. Egzemplarz z niewielkim przebiegiem i silnikiem Diesla

Foto: Auto Świat


DS4 to auto aspirujące do segmentu premium. Egzemplarz z niewielkim przebiegiem i silnikiem Diesla

Wybrany Citroen DS to rocznik 2016 – a zatem auto dość młode, zaledwie siedmioletnie. Deklarowany przebieg to zaledwie 106 tys. km i sprzedawca jest pewien, że to przebieg oryginalny. „Przebieg wpisuję na fakturę, nie ma problemu”. Wygląda i na to, że auto jest, tak jak zadeklarowano w ogłoszeniu, bezwypadkowe. Wprawdzie przedni zderzak średnio spasowany, a jego kolor nie do końca koresponduje z barwą reszty nadwozia, ale nie bądźmy drobiazgowi. Zresztą zdarza się i tak, że wyjeżdżając z fabryki, mają zderzaki „nie pod kolor”. No i powłoka lakiernicza nieco grubsza niż zwykle na autach tej klasy, ale przynajmniej stosunkowo równomierna – aż musieliśmy się upewnić, czy nasz miernik grubości lakieru mówi prawdę. Efekt odświeżenia lakieru, czy po prostu „ten typ tak ma”? Bez dokładniejszych badań trudno stwierdzić, ale w przypadku niektórych lakierów metalicznych, perłowych rzeczywiście tak bywa i nie musi to świadczyć o burzliwej przeszłości danego egzemplarza. W każdym razie nie znaleźliśmy śladów uszkodzeń, kolizji czy lepienia nadwozia ze szpachli. Gorzej z udowodnieniem serwisowania w ASO – dokumentacji serwisowej brak. Co na to sprzedawca? — Można zapytać w serwisie dilerskim — odparł.

Czy auto ładne? No cóż… niby przebieg nieduży, a przyciski na panelu klimatyzacji wytarte do białego. No i na eleganckiej dźwigni zmiany biegów też już napisów brak. Niby ten typ tak ma, Citroeny z tego okresu nie zawsze ładnie się starzeją.

– Te auta z małym przebiegiem wyglądają zawsze najgorzej. Bo są jeżdżone po mieście. Jakby to był samochód z tego rocznika, ale z przebiegiem 300 tys. km, to wnętrze byłoby lepsze – tłumaczy sprzedawca. Wie, co mówi, ale wytłumaczyć koleżance, że niski przebieg nie zawsze jest atutem, byłoby trudno, w końcu jednym z powodów, dla których postanowiła zmienić dotychczasowe auto, jest fakt, że przekroczyło ono już „magiczną granicę” 200 tys. km przebiegu.

Tapicerka bez dziur i czysta – świeżo wyprana. „Wyprany” także przedział silnikowy i to w sposób, który pozostawia nieodwracalne ślady: żrąca chemia i woda pod ciśnieniem utleniły aluminium, poniszczyły nieco wygłuszenia, zatarły napisy na naklejkach.

Silnik nie chciał odpalić – długotrwały postój rozładował akumulator – ale z pomocą boostera zagadał bez problemu i pracował wzorowo. Notujemy: akumulator do wymiany. Do wymiany także opony, samochód stoi na dość mocno zużytych zimówkach – na zdjęciach zrobionych pod odpowiednim kątem wyglądają lepiej niż w „realu”.

Sprzedawca chce nas wpuścić na minę? Za to będzie można pójść siedzieć!

Warto przeczytać!  Wiadomości z rynku akcji i udziałów, Wiadomości ekonomiczne i finansowe, Sensex, Nifty, Rynek globalny, NSE, BSE Live IPO News

Czy można wykonać jazdę próbną, sprawdzić auto w serwisie albo na stacji diagnostycznej? – Nie ma problemu deklaruje sprzedający.

– Gdybyście się zdecydowali, to autem można wracać na kołach.

– Ale jak to, przecież ono nie jest zarejestrowane? – pytamy.

– Nie ma problemu, na miejscu od ręki robimy ubezpieczenie 30-dniowe, a tablice też zrobimy, tak jak robią holenderskie wyjazdowe.

Taka propozycja, choć to nie wyjątek, to ładowanie klienta w potencjalne olbrzymie tarapaty, a już wkrótce za coś takiego poważna kara może spotkać nawet sprzedającego. Dla policji i dla ubezpieczyciela samochód bez ważnych tablic rejestracyjnych i bez ważnego dowodu rejestracyjnego jest pojazdem niedopuszczonym do ruchu! Już teraz „kierowanie pojazdem pomimo braku dopuszczenia do ruchu” to coś, za co grozi do 5 tys. złotych grzywny! A już wkrótce będzie jeszcze groźniej, bo w połowie marca wchodzi w życie nowelizacja Kodeksu karnego, która za takie zabawy wprowadza nawet karę odsiadki! Nie wierzycie?

Oto nowe brzmienie odpowiedniego paragrafu Kodeksu karnego:

Miejmy nadzieję, że informacje od nowelizacji dotrą do sprzedawców aut, bo i bez tej nowelizacji problemów im nie brakuje!

Wracając do srebrnego DS-a., to w sumie nie ma się czego czepiać, choć samochód na żywo jednak nie robi jednak „efektu WOW”. Trochę to sprawa koloru nadwozia, trochę wnętrza… Nie jesteśmy pewni, czy rekomendować to auto, które konsumuje w całości założony budżet. No i jest to diesel, co w dzisiejszych czasach często bywa postrzegane jako wada. Wprawdzie jednostka 1.6 e-HDI z koncernu PSA uchodzi za jednego z lepszych diesli na rynku i jest to naprawdę oszczędny silnik, to przy dzisiejszej nagonce na silniki wysokoprężne i cenach oleju napędowego, „ropniaki” budzą co najmniej mieszane uczucia. Tyle że w tym konkretnym modelu diesel to akurat najbezpieczniejsza opcja.

Srebrny Citroën czy Mini z podejrzanym silnikiem?

Używane auto za 50 tys. złotych

Foto: Auto Świat


Używane auto za 50 tys. złotych

Tymczasem, w tym samym komisie, zaledwie 20 metrów dalej stoi – na pierwszy rzut oka – ciekawszy samochód (niemal) spełniający założone kryteria. Mini Countryman. Ten sam rocznik, tylko minimalnie wyższy przebieg (116 tys. km), ładniejsze wnętrze, ciekawszy kolor. Mini nieco przekracza budżet (54 tys. 900 zł), ale będziemy się targować. Mini – inaczej niż Citroen – już zarejestrowane w Polsce. Handlarz rozumie nasze rozterki, idzie po kluczyki do Mini. Mini także nie odpala. Akumulator jest tak martwy, że booster nie pomoże, ale przecież tuż obok grzeje się Citroen DS, który chętnie pożyczy prądu.

– To nie są auta za 20 tysięcy, które sprzedają się od razu. Te za 50 tysięcy trochę stoją, zanim znajdzie się klient. Zimno było, to akumulator się rozładował – słyszymy tłumaczenie.

– Tylko się nie przestraszcie – ostrzega handlarz – ten silnik (mowa o benzynowym silniku 1.6 Prince w Mini, francusko-niemieckiej koprodukcji) lubi się zakrztusić na zimno, to całkiem naturalne, tak ma być, każdy mechanik wam to powie. Jak trochę postoi, to zanim zacznie normalnie pracować, to chwilę trwa. Faktycznie: Mini odpala, wydając dźwięki jak grzechotka, a po chwili zaczyna nim rzucać, słychać wypadające zapłony. Po dłuższej chwili faktycznie praca silnika się uspokaja.

Warto przeczytać!  Złoto spada do 2500 dolarów w wyniku odbicia USD

Silnik się trzęsie jak barani ogon: to normalne?

Nie wiemy, czy sprzedawca faktycznie chciałby, żebyśmy o ten silnik pytali mechanika, bo… niejeden mechanik ma do opowiedzenia mrożące krew w żyłach historie o silnikach serii Prince. Tak w skrócie – to rodzina silników, które BMW (właściciel marki Mini) skonstruowało wspólnie z PSA, i były one stosowane w wielu modelach marek BMW, Mini, Citroen, Peugeot oraz… DS. Miłośnicy francuskiej motoryzacji twierdzą uparcie, że to wina niemieckich inżynierów, fani BMW i Mini są przekonani, że robotę zawalili Francuzi – fakty są jednak takie, że w większości zestawień najgorszych silników, których lepiej się wystrzegać, jednostki Prince (THP) zwykle zajmują poczesne miejsca, a lista ich potencjalnych usterek jest długa – od rozrządów (łańcuch!), które potrafiły się rozsypać już po kilkudziesięciu tys. km (lub wcześniej), przez zużywanie olbrzymich ilości oleju, wypadające zapłony, nierówną pracę i dziesiątki innych problemów. Dla porządku: zarówno francuscy, jak i niemieccy inżynierowie pracowicie walczyli z wadami tej konstrukcji, stopniowo większość z nich usuwając. Zdarzają się egzemplarze całkowicie bezawaryjne. Co nie zmienia faktu, że to silnik podwyższonego ryzyka, który przed zakupem powinien zostać bardzo dokładnie sprawdzony przez fachowca znającego się na tych konkretnych silnikach, specjalizującego się w autach Mini, BMW lub autach z koncernu PSA. Jeśli myślicie, że wolnossący benzyniak o umiarkowanej mocy (122 KM) to bezpieczny wybór, to ta jednostka jest wyjątkiem od tej reguły. A jeśli jeszcze na dzień dobry zachowuje się dziwnie…

Dla porządku notujemy, że na tylnym błotniku ma brzydką rysę (do zamalowania), dwie opony dobre i dwie do wymiany, wodę w tylnych lampach. Wszystko to detale, ale silnik…

Na pocieszenie, do auta można mieć gwarancję (ubezpieczenie), chroniące w razie poważnych awarii mechanicznych. W przypadku tego modelu warto doczytać jej warunki i… wybrać jak najdłuższy i rozbudowany wariant. Może się przydać i nie jest to kwestia egzemplarza, a modelu.

Starszy, ładniejszy, tańszy i… „trafiony”

Citroen DS4: egzemplarz nieco starszy od srebrnego DS4, ale znacznie ciekawiej wyposażony

Foto: Auto Świat


Citroen DS4: egzemplarz nieco starszy od srebrnego DS4, ale znacznie ciekawiej wyposażony

Jedziemy do innego komisu oglądać nieco starszego Citroena DS z benzyniakiem pod maską. Benzynowy DS ma większy przebieg (ok. 140 tys. km), jest starszy – to samochód dziewięcioletni, przyjechał ze Szwajcarii i ma ciekawy, bordowy kolor.

Po minucie oglądania bordowego „szwajcara” jesteśmy wyleczeni ze srebrnego Citroena z silnikiem Diesla, którego oglądaliśmy wcześniej. Ten ma większy przebieg, ale wnętrze jak nowe, w dodatku lepiej wyposażone. Pierwszy właściciel zaszalał: fotele obszyte są grubą, perforowana skórą w stanie „jak nowa”, plastiki są świeże, przyciski panelu klimatyzacji też przytarte, ale minimalnie (widać, typowa usterka tego modelu). Samochód ma automatyczną skrzynię biegów i w ogóle jest wszystkomający. Ładny także pod maską. Szczerze mówiąc, to… może i starszy, ale wygląda znacznie atrakcyjniej. Na zewnątrz dach pokryty wzorzystą naklejką, podobnie jak klosze lusterek. W sumie naprawdę ładne auto dla eleganckiej kobiety – wsiada się do niego z przyjemnością. Jakieś przygody blacharskie? Pytamy handlarza dla porządku, bo w ogłoszeniu napisano wyraźnie: bezwypadkowy. Tylko prawy tylny błotnik malowany – wyjaśnia handlarz i przy okazji zdradza, że w samochodach, którymi jeżdżą kobiety, prawy tylny błotnik to najczęściej „trafione” miejsce. To – podobno – norma. Sprzedawca przysięga jednocześnie, że auto kupił w takim stanie, jak jest, już po naprawie i w ogóle nie ma o czym mówić. Na potwierdzenie pokazuje zdjęcia z momentu zakupu auta w Szwajcarii – niewiele na nich widać, bo auto jest mocno zaśnieżone, ale tył faktycznie wygląda na cały.

Warto przeczytać!  Wiadomości z rynku akcji i akcji, Wiadomości z gospodarki i finansów, Sensex, Nifty, Rynek globalny, NSE, BSE Wiadomości z IPO na żywo

Faktycznie: na oko samochód jest zrobiony ładnie. Miernik grubości lakieru pokazuje w jednym miejscu 250 mikronów (drugi lakier), w innym 400 mikronów (lakier i troszkę szpachli), w innym 650, a w jeszcze innym – kończy się skala w mierniku, czyli ponad milimetr. Po otwarciu drzwi widać też, że przycierają trochę za mocno uszczelką o tylny słupek, ale… to zdarza się też w bezwypadkowych autach tej marki.

Co ty wiesz o powypadkowych samochodach, czyli test z banknotem

No i mamy dylemat: auto ładne, bez dwóch zdań. Ale trafione, a miało być bezwypadkowe. Z drugiej strony nie jest nowe, mała przycierka może go nie dyskwalifikuje? Handlarz widzi, że się zastanawiamy, wyciąga z kieszeni grupy plik banknotów – na oko co najmniej kilkanaście tysięcy. Wyjmuje jeden z banknotów.

– Teraz mierz.

Miernik przyłożony do lakieru wskazuje 150 mikronów w miejscu bez śladów napraw.

Handlarz kładzie na lakierze banknot

– Teraz znowu zmierz.

Wychodzi 250 mikronów.

– Widzisz? To kwestia grubości banknotu – jest z czego robić temat?

Dla porządku dodajmy, że w jednym miejscu szpachla ma grubość może i 10 takich papierków…

Z drugiej strony tył auta też malowany, ale cieniej, być może bez szpachli. Za to w tym przypadku rzeczywiście auto było serwisowane w ASO, czego dowodem jest ważna jeszcze przez kilka miesięcy citroenowa „gwarancja mobilności”.

Co ciekawe, pod maską tego egzemplarza pracuje też silnik z rodziny Prince, blisko spokrewniony z tym, o którym była mowa przy okazji opisywanego wyżej Mini. Tyle że tu jest wersja z doładowaniem i bezpośrednim wtryskiem, która też nie ma nieposzlakowanej opinii. Tym razem jednak sprzedawca nas nie ostrzega przed dziwnymi zjawiskami, po prostu uruchamia silnik, a ten… pracuje zupełnie normalnie, bez podejrzanych dźwięków, drgawek, konwulsji. Da się?

Również w tym komisie sprzedający deklaruje wpisanie przebiegu na fakturze, możliwość sprawdzenia auta na miejscu, na kanale, w dowolnym serwisie czy stacji diagnostycznej. Rynek aut używanych mamy coraz bardziej cywilizowany!

A jak z wyjazdem z komisu na kołach?

– Klient czasem przychodzi do komisu i od razu szuka problemu, a tu problemu nie ma. Wszystko jest możliwe. Jesteście z Warszawy? To możecie jechać z dokumentami do wydziału komunikacji, przyjeżdżacie z tablicami i odjeżdżacie. Albo wkładamy auto na lawetę i dostarczam pod wskazany adres. Niektórzy jadą na tych szwajcarskich tablicach, ale… Ton głosu sprzedającego wyraźnie świadczy o tym, że tej ostatniej opcji nie poleca. Rozsądnie.

Nie kupiliśmy auta, ale…

Podsumowując – tym razem wycieczka nie zakończyła się dobiciem targu, ale też nie trafiliśmy na „minę”, przed którą jednoznacznie trzeba by ostrzegać. Żadne z oglądanych aut nie było ulepione ze szpachli albo pospawane z dwóch, ale też wszystkie wymagały jakiegoś „pakietu startowego” – akumulatora, opon, serwisu olejowego, gruntownego przeglądu, choć w przypadku samochodów z drugiej ręki tak jest niemal zawsze. To nie znaczy, że sprzedawcom można ślepo ufać we wszystkie twierdzenia, że „ten typ tak ma” albo że „tak można zrobić, bo wszyscy tak robią” – bo to pakowanie się w tarapaty na własne życzenie. W tej branży zasada ograniczonego zaufania to podstawa! Gdybyśmy mieli się zdecydować na którekolwiek z oglądanych aut, bez dokładniejszego sprawdzenia byśmy tego nie zrobili!


Źródło