Zaskakujące podsumowanie ferii. Największe kolejki były… przed Biedronką
- Turyści, którzy w ciągu ostatnich dwóch miesięcy przyjechali w polskie góry na zimowy wypoczynek, najczęściej wyjeżdżali z nich nie w pełni zadowoleni
- Goście narzekali na ceny karnetów, drogie jedzenie w restauracjach i wyrywali włosy z głowy widząc, jak kiepska jest pogoda
- Zdaniem górali, przez brak śniegu bardzo często przyjezdni byli sfrustrowani i odgrywali się na miejscowych. — Czasem czułam się tak, jakby to do mnie mieli pretensję, że będą mieli nieudany urlop — mówi jedna z hotelarek
- Narciarze, którzy dzielili się z Onetem opiniami na temat tegorocznych ferii, bardzo mocno narzekali też na kiepsko przygotowane stoki
- Zaskoczeniem na plus był z kolei brak korków w Białce Tatrzańskiej. Ten problem trawił tę miejscowość latami i wreszcie udało się go rozwiązać. Remedium okazały się… skibusy
- Więcej podobnych tekstów znajdziesz na głównej stronie Onetu
— Jak oceniam tegoroczne ferie zimowe? Szczerze mówiąc, mam mieszane uczucia — mówi Tomasz, właściciel małego pensjonatu w okolicach Białki Tatrzańskiej. — Finansowo jest nieźle. Trudno powiedzieć, bym nie zarobił. Goście przyjechali i zostawili u nas swoje pieniądze. Pod tym względem ferie wcale nie były takie złe. Z drugiej jednak strony miniony sezon był naprawdę fizycznie trudny. Jestem nim wykończony.
Jak wyjaśnia mężczyzna, w tym roku wszystkim w górach w kość dała pogoda. Naturalne opady śniegu występowały praktycznie tylko w grudniu (jeszcze przed świętami), a następnie trochę śniegu spadło w pierwszej połowie stycznia. Później było co prawda mroźnie, ale bez opadów. Z kolei od początku lutego aura całkowicie się „rozregulowała”. Było ciepło, padał deszcz, temperatura nawet nocą rzadko spadała poniżej zera, więc śnieg nawet na stokach zaczął znikać w szybkim tempie.
— Wówczas zaczęła się lawina odwołań rezerwacji — mówi Alicja, właścicielka pokoi gościnnych w centrum Zakopanego. — Było tak, że z dnia na dzień ludzie dzwonili, mówili, że nie przyjadą i jeszcze się kłócili, że mam im oddać wcześniej wpłacony zadatek. Później pokoje kilka dni stały aż udało się znaleźć kogoś nowego. Łącznie zamiast kilku dłuższych pobytów miałam więc w tym roku całą masę pobytów 2 lub 3-dniowych. Przez to niemal codziennie zdarzał się jakiś wyjazd i przyjazd. Goście, widząc pogodę, już na wstępie byli rozgoryczeni i sfrustrowani. Czasem czułam się tak, jakby to do mnie mieli pretensje, że nie ma śniegu i będą mieli nieudany urlop.
Największe kolejki… przed Biedronką
Podobnych głosów jest więcej. Tegoroczny sezon jeszcze raz dobitnie pokazał, że mocno skróciła się długość pobytów, na jakie Polacy lubią wyjeżdżać zimą w góry. Jeszcze przed pandemią COVID-19 większość narciarzy przyjeżdżała w góry na tydzień. Dziś najczęściej są to wypady na 2-3 doby.
— O takie rezerwacje pytania miałam najczęściej — mówi Anna, właścicielka pensjonatu w Murzasichlu. — Najlepiej by były to jeszcze weekendy. Od piątku do niedzieli mój dom w każdy kolejny weekend ferii był pełny. W tygodniu różnie z tym bywało. Mam też inne spostrzeżenie. O ile jeszcze kilka lat temu pierwszym pytaniem każdego przyjezdnego było: „gdzie jest najbliższa karczma”, to teraz najwięcej osób już na wstępie pyta: „gdzie jest Biedronka”.
Górale już w ostatnie wakacje mówili, że coraz więcej osób przyjeżdżających w góry nie stołuje się „na mieście”, tylko samemu gotuje na kwaterze. W pokojach kuchenka mikrofalowa to już standard. Ludzie przywożą ze sobą dania zawekowane w słoikach lub kupują gotowe dania w marketach. Działające na Podhalu dyskonty (w Zakopanem, Nowym Targu czy Białce) niemal cały czas były pełne.
— Każdego dnia przyjeżdżał tir pełen towaru i każdego dnia wieczorem półki świeciły pustkami — mówi w rozmowie z Onetem jeden z kierowników podhalańskiej Biedronki. — Najszybciej sprzedawało się piwo, chipsy oraz gotowe dania. Takie, które trzeba tylko podgrzać. Przez cały sezon sprzedaliśmy też minimum kilkanaście palet… grzańca. Nawet się śmialiśmy z pracownikami, że picie tego alkoholu ludziom musi wybitnie kojarzyć się z urlopem w górach. To trochę zabawne, bo grzaniec powinien „grzać” w trakcie mrozu, a tego prawie w ogóle nie było.
Turysta nie gryzie się w język: to cwaniactwo!
— Tak naprawdę to ja się nie dziwię, że ludzie coraz mniej jedzą w restauracjach — mówi Dawid, turysta z Łodzi, który właśnie jest z rodziną na wypoczynku w Jurgowie. — Wszystkiemu winne są ceny. Zimowy wyjazd na narty to obecnie naprawdę potężny wydatek. Jestem tu z żoną i dwoma synami i cztery dni pobytu będą nas kosztować ponad 3 tys. zł. Połowę z tego stanowią dwudniowe karnety na wyciągi dla całej czwórki plus jednorazowy wypad na baseny termalne. Tysiąc złotych zapłacimy za noclegi i to akurat uważam, że jest dobra cena. Do restauracji może pójdziemy raz.
Jak mówi mężczyzna, gdy podsumuje wszystkie wydatki, najbardziej zirytowany jest cenami karnetów na wyciągi.
— Za dwa dni jazdy jedna osoba płaci prawie 350 zł — mówi łodzianin. — To o jakieś 100 zł więcej niż płaciłem 3 lata temu. Rozumiem, że od tego czasu poszybowały w górę ceny prądu. Ale ludzie! Wydając takie pieniądze, powinienem dostać dużo lepszą ofertę niż to, co zastałem na stoku. Dziś rano (rozmawialiśmy we wtorek 20 lutego) jeździłem po śnieżno-błotnej mazi, z której wystawały już kamienie. Fakt, jest odwilż, ale odnoszę wrażenie, że część stoków nie wykorzystała okresu, gdy był mróz, by odpowiednio dobrze naśnieżyć trasy armatkami. Moim zdaniem właściciele tych ośrodków chcieli zaoszczędzić i nie śnieżyli sztucznie, bo liczyli, że napada naturalnego śniegu. To było zwykłe cwaniactwo. W tej sytuacji teraz powinni obniżyć ceny tych karnetów skoro warunki są słabe. Tymczasem nie ma o tym mowy. Dlaczego my – turyści – mamy płacić za usługę, która jest tak marnej jakości? To się zemści na góralach za rok lub dwa, bo wówczas nikt już do nich nie przyjedzie.
Jak się chce, to się da!
Są jednak także i obszary, gdzie Podhale zasługuje na pochwałę. Wielki plus turyści wysyłają do Białki Tatrzańskiej. Ta miejscowość słynie z wyciągów. Jest tu ich sporo i bawią się na nich nie tylko turyści mieszkający w samej wsi, ale też tacy, którzy kwaterę wynajęli w sąsiednich miejscowościach, z Zakopanem łącznie. Dlatego w poprzednich latach w sezonie zimowym niemal dzień w dzień w centrum Białki tworzył się gigantyczny korek. Wielokrotnie zdarzało się tak, że jego początek miał miejsce jeszcze w sąsiedniej Bukowinie Tatrzańskiej na „Klinie”, czyli 7 km przed wjazdem na stację narciarską Kotelnica.
Stok narciarski Polana Szymoszkowa w Zakopanem
— Korek utrzymywał się cały dzień. Rano wszyscy jechali do Białki, a wieczorem z niej wyjeżdżali — mówi Maria, mieszkanka wsi. — To sprawiało, że miejscowość była sparaliżowana. Ja często chodzę po wnuczkę do przedszkola. To kilometr od mojego domu. Na nogach taki spacer zajmował mi rok temu 10 minut. Samochodem czasem jechałam i godzinę — wspomina góralka.
W tym roku problem całkowicie jednak zniknął. Rozwiązanie okazało się proste. Ośrodek Narciarski Kotelnica Białczańska w tym sezonie wprowadził opłatę za pozostawienie auta pod głównym stokiem. Koszt postoju to 30 zł za cały dzień. W tym samym czasie spółka prowadząca ośrodek na swój koszt kupiła jednak kilka dodatkowych autobusów. Niskopodłogowe, nowoczesne pojazdy kursowały przez cały dzień po Białce i dowoziły turystów z pensjonatu na stok i z powrotem. Taki przejazd jest darmowy. To sprawiło, że turyści mieszkający w samej Białce przerzucili się na skibusy. Narciarze śpiący w innych miejscowościach nie powodują natomiast korków, bo już wcześniej są kierowani na inne parkingi alternatywne.
— Pomysł w sumie jest banalny, ale jakże skuteczny — chwali Marek, turysta z Warszawy. — Te ciągłe korki w Białce to był wcześniej koszmar. W poprzednich latach, zanim dopchałem się na stok, już byłem wściekły od samej jazdy. Te autobusy to strzał w dziesiątkę. Górale powinni się dogadać i wprowadzić je na całym Podhalu, tak by równie często jeździły po innych wioskach.
