Zjadłem śniadanie u Tiffany’ego
Zdjęcie: Neil Rasmus/BFA.com
Nie mogłem zdobyć się na odwagę, by ugryźć jeden z dekadencko dmuchanych, maślanych rogalików, które unosiły się na srebrnych tacach podczas otwarcia przeprojektowanego flagowego Tiffany & Co. w środę. Strach, że łuszczące się okruchy spadną w dół i zaśmieci nowy, nieskazitelny dywan, był zbyt wielki. Z Basquiatem w tle, postawiłam kubek ze spodkiem na gablocie wypełnionej złotymi naszyjnikami w kształcie serca „Powrót do Tiffany’ego” połyskującymi pod szkłem. Musiałem coś zjeść, żeby móc powiedzieć: „Zjadłem śniadanie u Tiffany’ego”. Więc zjadłem małego bajgla wielkości ćwiartki.
My (to znaczy Alexandre Arnault, Anna Wintour i jej bob, horda najdrożej wyglądających ludzi, jakich kiedykolwiek widziałem, i ja) zebraliśmy się, by uczcić pierwszą od 1940 roku przebudowę budynku Tiffany.
Około 8:39 zostaliśmy delikatnie wyprowadzeni na zewnątrz na róg 57th Street i Fifth Avenue. Anthony Ledru, prezes i dyrektor generalny Tiffany & Co., wygłosił przemówienie, w którym podziękował każdemu z nas za obecność, tak jakbyśmy nigdy nie odmówili szansy spełnienia największych filmowych fantazji wielu ludzi. Zapytał Gal Gadot, ambasadorkę marki, czy chciałaby powiedzieć kilka słów.
— Zaśpiewam — powiedziała. Zamiast zacząć śpiewać, wygłosiła przemówienie, a około dwie minuty później przecięto niebotycznie dużą wstęgę w kolorze błękitu Tiffany’ego.
Wewnątrz udałem się na najwyższe piętro z planem zejścia w dół krętymi schodami. Sama klatka schodowa została zainspirowana wystawą okienną naszyjników autorstwa włoskiej projektantki biżuterii Elsy Peretti, które były małymi wisiorkami wykonanymi z prawdziwej wody i pojedynczego kwiatka.
Na każdym poziomie znajdowała się inna kolekcja biżuterii. Galeria Tiffany na ósmym i dziewiątym piętrze była dostępna tylko po wcześniejszym umówieniu się — czego nie miałem.
Na siódmym piętrze ekskluzywna biżuteria, zegarki i warsztat. „Niektóre z tych elementów powstają latami” — usłyszałam, jak jedna kobieta mówiła do kogoś innego, kto gapił się na pokój z oknami, w którym mężczyźni w białych fartuchach laboratoryjnych spoglądali przez teleskopy, trzymając w dłoniach cenne kamienie szlachetne, by zrobić z nich biżuterię.
W międzyczasie na szóstym piętrze otwierała się nowa kawiarnia Blue Box Café. Z sufitu zwisały setki filigranowych pudełek Tiffany.
Kiedy zszedłem na piąte piętro, skierowałem się prosto do „Audrey Experience”, wnęki w pobliżu windy, w której wyświetlane były zdjęcia Hepburn w jej kultowym kostiumie z pierwszej sceny filmu. Śniadanie u Tiffany’ego. Zamknięta w szkle była odtworzeniem sukni. A tuż za kącikiem znajdowała się pseudo-kapliczka kultowego klasyka, który zawierał Oscara i książkę Trumana Capote, w tym szkice i poprawione notatki. Zauważyłam, że łzy napływają mi do oczu, gdy wpatruję się w to małe szklane pudełeczko, więc szybko się odsunęłam, modląc się, by żadna z energicznych Francuzek nie widziała, jak się tak zawstydzam.
Na poziomach trzecim i czwartym, nazwanych odpowiednio „Wszystko o miłości” (miejsce, w którym można złożyć propozycję w jednym miejscu) oraz „Ikony złota i diamentów” (miejsce na złoto i, niespodziankę, diamenty), zacząłem chodzić tam i z powrotem nad zaręczynami pierścienie, całkowicie zachwyceni tym, jak opalizują w świetle. Zrobiłem kilka zdjęć niektórym — wiesz, tak na wszelki wypadek. Zastanawiałem się, czy nie zapytać, czy mógłbym jeszcze raz przymierzyć, tak na wszelki wypadek.
Wyszedłem ze sklepu, gdzie gdzieś z ukrytych głośników leciała „Moon River” (moja ulubiona piosenka wszechczasów). Kiedy wychodziłem na wiosenne powietrze, myślałem o klejnotach Tiffany, które moja przyszła wersja mogłaby nosić. Zastanawiałem się, czy pewnego dnia mógłbym mieć pierścionek z brylantem z sześcioma zębami – oczywiście złotą obrączkę – na moim palcu lub dwóch. Zastanawiałam się, czy będę miała własny naszyjnik w kształcie serca, czy też będę serwować gościom na tacach Tiffany’ego i jeść ze sztućcami Tiffany’ego. Zastanawiałem się, czy ten sam monolog przebiegał przez umysł Holly Golightly.
Czułem się, jakbym żył w alternatywnej, błyszczącej rzeczywistości. Ale może dla wielu z nas o to właśnie chodzi w miejscu takim jak sklep Tiffany — aby zachować przy życiu jakąś wersję pięknego, migotliwego snu, zawieszonego gdzieś w żółtym rombie lub zboczu srebrnej łyżki.
Szedłem Piątą Aleją, recytując w myślach moją nową mentalną mantrę: „Pewnego dnia”. Potem pojechałem metrem do domu.